Choć oficjalnie za dzień śmierci bp. Antoniego Juliana przyjmuje się 28.05.1941 r., wielu świadków opowiada się za 20 czerwca...w tym dniu 70 lat temu przypadała Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Około g. 8.00 Płocki Męczennik oddawał swoje życie w ręce Boga, w okrutnym obozie śmierci w Działdowie...
1. Obóz śmierci w Działdowie. Działdowo w przeszłości
Działdowo, dawniej Działdów (Soldau), starożytne pograniczne miasteczko mazurskie, obecnie powiatowe, mające w swym herbie wizerunek św. Katarzyny i już na początku wieku XIV obronny zamek krzyżacki, zbudowany nad rzeką Działdówką, inaczej zwaną
Wkrą, leży na szlaku wyprawy grunwaldzkiej i dlatego w r. 1934, w 500-letnią rocznicę śmierci króla Władysława Jagiełły, odbyło się tu odsłonięcie jego pomnika jako w ośrodku polskiego ruchu mazurskiego. Tędy przechodził dawny trakt handlowy z Warszawy do Królewca, Gdańska i Elbląga, a od 1723 r. tędy biegła dwa razy w tygodniu poczta konna zwana polsko-litewską i tu się zatrzymywała. Jedna i druga okoliczność oraz utrwalone nawet w ludowej pieśni mazurskiej słynne jarmarki działdowskie, na które spędzano tysiące wołów z Podola i przyjeżdżało mnóstwo kupców z dalekich stron, przyczyniły się do rozwoju tego miasta tak często przez różne najazdy w ciągu wieków niszczonego i palonego. Zawsze jednak szybko się ono z upadku dźwigało. Ciekawe są jego dzieje pod względem
polskości i wiary katolickiej.
W r. 1528 ks. pruski Albrecht Hohenzollern, siostrzeniec i wasal króla polskiego Zygmunta I, wprowadził protestantyzm jako religię panującą w Prusach Książęcych i w myśl ówczesnej zasady „cuius regio eius religio” siłą zmuszał mazurów do odstępstwa od wiary katolickiej i przyjęcia wyznania augsburskiego. Lud mazurski i działdowianie opierali się, protestowali, protestował biskup warmiński, tu i ówdzie polała się krew. Oderwani od Kościoła katolickiego, a od r. 1660 jako część Prus Książęcych, i od Rzeczypospolitej Polskiej, pozbawieni kapłana katolickiego i swego kościoła parafialnego, jeszcze w XVI w. zamienionego przez ewangelików na zbór protestancki, mieszkańcy Działdowa i okolicy ulegli przemocy, tym bardziej, że już nigdy swego kościoła nie odzyskali. Katolicy zostali w znikomej mniejszości i skupili się przy dwóch centrach katolickich, gdzie były kościoły i szkoły: w Białutach i Wielkim Łęcku.
Tej garstki działdowskich katolików mazurów, skupionej przy pobliskim kościele Białuckim, strzegli i opiekowali się Biskupi Płoccy aż do r. 1821. Biskup płocki Ludwik Załuski poświęcił tu odbudowany kościół drewniany. Na miejscu zaś, nad katolickim stanem posiadania czuwały rodziny Narzymskich i Krasińskich. Dzięki wdowie po Tomaszu Narzymskim, kasztelanie płockim katolicy odzyskali zabraną im przez ewangelików świątynię w Białutach, której patronem w w. XVIII była wielce w naszej diecezji zasłużona rodzina Krasińskich, dobrodziejów wielu naszych kościołów w Krasnem, Krasnosielcu, Grudusku, Opinogórze i innych.
Dla ratowania katolików mazurów osiedlili się oo. Jezuici w Myszyńcu; przybyli tu z Łomży która wraz; z, dekanatem łomżyńskim, wąsowskim i wizneńskim do 1815 r. należała do diecezji płockiej. Założyli tu swoją misję, mieli kościół i szkołę w Myszyńcu, czynili wyprawy misyjne w okolice dopóki rząd pruski nie zabronił im wstępu.
Pozbawieni wiary ojców działdowianie ewangelicy trzymali się mowy ojców i zwyczajów katolickich: pastorzy odprawiali nabożeństwa w szatach liturgicznych katolickich: komża, kapa, ornat itd. i trzymali się obyczajów katolickich, jakie wynieśli z Kościoła, od którego ich oderwano.
25 lutego 1733 r. pruski rozkaz królewski zabrania im używania szat katolickich, budzących reminiscencje przeszłości; zabroniono również dzwonienia na Anioł Pański, żegnania się znakiem krzyża, śpiewania kolęd: „W żłobie leży, któż pobieży”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, używania świec i lamp podczas dziennych nabożeństw, itp.
W trzydzieści lat później, w r. 1764 zabroniono urządzania w mazurskich kościołach ewangelickich w wigilię Bożego Narodzenia o godzinie 2 w nocy czegoś w rodzaju naszej pasterki, a w następne trzydziestolecie, 17 grudnia 1793 roku, zabroniono obchodzić razem z katolikami Dzień Zaduszny 1 listopada; rozkazem przeniesiono go na ostatnią niedzielę tego miesiąca, tj. na koniec roku kościelnego.
Ludność mazurska protestowała przeciwko znoszeniu tych zwyczajów i obyczajów, lecz bezskutecznie. Zacierano celowo ślady wiary ojców i polskości w kościołach katolickich i ewangelickich zwłaszcza po r. 1870.
Działdowo pozbawione kościoła katolickiego, a więc i kapłana na miejscu, kościół bowiem zagarnęli ewangelicy, korzystało, jak już wspomniałem, z kościoła i szkoły w Białutach. Dopiero w r. 1858 otrzymało misjonarza ks. Węglikowskiego, który przystąpił do budowy kościoła w Działdowie.
To przyczyniło się do uratowania mazurów katolików, tej mniejszości wśród ogółu ewangelików. Nie ulegli oni również zarazie sekciarskiej, tak rozpowszechnionej wśród mazurów ewangelików już od XVIII w., czemu sprzyjały te liczne zakazy i ograniczenia niemieckie.
Przed obecną wojną światową parafia działdowska, należąca do diecezji chełmińskiej, liczyła około 5.649 katolików i 4.755 ewangelików.
Przytoczyłem ten odcinek z przeszłości Działdowa ze względu na jego związek z diecezją płocką icharakterystyczną cechą mazurów ewangelików: zachowanie charakteru nabożeństw i szat liturgicznych katolickich.
2. Działdowo: obóz koncentracyjny
Działdowo…Soldau… Kto wśród nas wspominał o tym nadgranicznym mieście mazurskim mimo jego tak ciekawej przeszłości?
Stało się ono głośne na początku obecnej wojny światowej odkąd rozpoczęli Niemcy masowe wysiedlanie ludności z powiatów: płockiego, przasnyskiego, makowskiego, sierpeckiego, mławskiego, pułtuskiego, ostrołęckiego. Działdowo dla ogółu wysiedlonych stało się przejściowym obozem w drodze do tak zwanej Generalnej Guberni, a dla wielu obozem karnym.
Przez ten obóz przeszło około 200.000 ludzi, a około 10.000 znalazło tu śmierć, po uprzedniej udręce fizycznej i moralnej; wśród nich zostali zamordowani i niewiadomo dotąd mimo poszukiwań, gdzie pogrzebani: nasz Arcybiskup, Bp Wetmański, księża pow. płockiego, Księża Salezjanie płoccy ze Stanisławówki, Ojcowie i Bracia Pasjoniści z Przasnysza, O. Czesław Kapucyn z Zakroczymia; nadto księża z diecezji chełmińskiej, łomżyńskiej, warszawskiej.
Wśród rozgłosu, jaki nadano obozom koncentracyjnym, urządzonym dla nas przez Niemców w Polsce i w Niemczech, obóz w Działdowie jest najmniej znany, chociaż pochłonął tyle ofiar, był miejscem wyrafinowanych tortur, gdzie księży już z góry skazywano na „wykończenie”, miał surowy regulamin zwłaszcza w stosunku do księży, z których żaden żywy stąd nie wyszedł; warunki tak ciężkie i prymitywne, że „ci, którzy nie spodziewali się prędkiego wypuszczenia z obozu - marzyli o legendarnym naówczas Dachau” (więzień Józef Koskowski z Działdowa). Tu nikt nie mógł pisywać ani otrzymywać listów, tu nie wolno było wysyłać paczek żywnościowych, a księża nawet w największej tajemnicy nie mogli odprawiać Mszy Świętej. Tu księża oprócz, fizycznego i moralnego znęcania się nad nimi w sposób jak najbardziej wyrafinowany, głodu, ciągłego lęku, byli skazani na wyczerpującą ich bezczynność: siedzieli całymi dniami w celach z rękoma wyciągniętymi na kolanach wyciągniętych nóg, z, tułowiem wyprostowanym i przywartym do ściany lub w pozycji stojącej z, rękami wzniesionymi i opartymi o ścianę, do której byli zwróceni twarzą. Ręce omdlewały w bez¬ruchu, „wacha” składała częste w ciągu dnia wizyty, czy regulamin jest przestrzegany.
Obóz znajdował się w odległości ok. 500 m. od centrum miasta (magistrat), w kierunku północno-zachodnim, przy końcu ul. Grunwaldzkiej; mieścił się niedaleko stacji kolejowej, w koszarach wojskowych, zajmowanych do wojny w 1939 roku przez III batalion 32 pułku piechoty. Liczne zabudowania otaczają wielki dziedziniec, miejsce kaźni. Tu bowiem zaraz po wyjściu z głównego budynku był plac miejsce zbiórki, dalej plac zwany przez więźniów „padnij, powstań”, prowadzący do ustępów, dalej plac apelowy, a następnie plac ćwiczeń karnych. Dokoła wszędzie druty, druty… to, co się najwięcej i najbardziej wszystkim nowo przybyłym rzucało w oczy po wejściu na dziedziniec.
W piętrowym budynku koszarowym ciągną się długie korytarze, a w nich po obu stronach liczne izby obszerne, wysokie, widne, w których przebywało od kilku do kilkunastu, kilkudziesięciu, a nawet stu przeszło więźniów. Budynek ten obliczony na półtora tysiąca osób, mieścił w sobie w czasie przesiedlań w pewnych okresach do 10.000 ludzi.
Z okien na parterze od strony południowej, gdzie byli osadzeni Biskupi i księża, widać było druty, wartownika z karabinem i wysoki mur; między murem a oknem przestrzeni ok. 3 m. wypełniona poplątanym drutem kolczastym, a na przeciwko na wysokim wzniesieniu, w rodzaju ambonki wartujący dzień i noc Niemiec; w nocy oświetlał celę reflektorem i widział jej wnętrze, co się w niej dzieje.
Nie wolno było zbliżać się do okna, łatwo zauważył to wartownik, albo „wacha” wpadająca z nagła do izby, zresztą z tych okien z tej strony nic poza murem, drutami i wartownikiem nie było widać. Co innego z przeciwnej, północnej strony.
Cele od północnej strony, zwłaszcza na piętrze gdzie byli osadzeni Ojcowie i Bracia Pasjoniści w liczbie siedmiu, przy wiezieni w kwietniu 1941 r., tj. w miesiąc po przywiezieniu Biskupów i księży płockich, nadawały się doskonale do obserwacji tego, co się tu działo wychodziły bowiem na wspomniany dziedziniec, a tu było właściwe „życie” obozowe, widok na komendanturę, gdzie wprowadzano słaniających się więźniów i wyprowadzano pokrwawionych; nie było tu przesłaniającego muru, a wartownik na podobnym, jak z przeciwnej strony wzniesieniu, był daleko. Można było widzieć, kto przechodzi lub wychodzi, „ćwiczenia”, „przechadzki”; egzekucje za spichrzem lub ustępem wynoszenie trupów itp. Jednak obawa przez niespodziewaną wizytą „wachy” powstrzymywała od podchodzenia do okna. Biada bowiem temu, kogo zastano by przy oknie.
W piecach izb nie palono. Na pokrytych wilgocią i kurzem ścianach można było wyczytać nazwiska tych, którzy tu przedtem przebywali, miejsce, skąd przybyli. Na podłodze leżała słoma, zmięta prawie na sieczkę, a w niej mnóstwo robactwa, w ścianach pluskwy. To było nieodłączne, lecz bardzo przykre towarzystwo naszych więźniów. W słomie można było znaleźć skrawki listów z datą 1939 r., co świadczyło, że ten barłóg nie był zmieniany już od dwóch lat. Na tym barłogu pełnym robactwa, w ubraniu i bieliźnie wcale nie zmienianej, w ubraniu ubłoconym od codziennie powtarzającego się prócz czwartku „padnij, powstań” w błocie, niemyci, nieogoleni siedzieli, spali nasi Biskupi i księża.
Wszędzie panował tu wszechwładnie brud. W co trudno wprost uwierzyć przy znanym u Niemców zamiłowaniu do porządku. Tu umyślnie nawet brud użyto jako środek dokuczania więźniom. Kto chciał się umyć, rezygnował ze skąpej porcji kawy i w niej się mył. A porcja była skąpa, gdyż księżom dawano połowę porcji ogólnie wydawanej.
W wanience, mieszczącej około dwóch wiader, przynoszono kawę i w tej samej myto korytarze i schody. „Wystarczało, jak zeznają Siostry Kapucynki, paznokciem pociągnąć, by na warstwie brudu na wanience rysę zrobić”. Miseczek było bardzo mało, nie zmywano ich po jedzeniu, przechodziły one z rąk da rąk, jedli z nich zdrowi i chorzy na tyfus, stąd łatwo udzielała się ta choroba innym. Nie było wcale łyżek i dlatego „żłopano” kawę z misek.
Więźniowie, zwłaszcza niewiasty, nie mogły zrozumieć tej tolerancji niemieckiej dla brudu rozsadnika chorób w obozie.
Chorych przekazywano do „szpitala”. Znajdował się w jednej ze stajen na dziedzińcu. Posadzka cementowa, pokryta błotem i nieczystością. Chorzy leżeli we własnym kale. Na noc byli zamknięci, pozostawieni bez wszelkiej opieki. Śmierć na tyfus święciła tu swoje żniwo. Podczas przesiedlania płocczan w marcu 1941 r. trupów z tego szpitala wynoszono do piwnic jednego z budynków, w którym mieściła się kuchnia. Pod karą śmierci nie wolno było wchodzić do kuchni.
Wydawano dwa razy wysiedlanym wtedy czarną kawę, chleb i gęstą, tłustą zupę. Słodki smak i dziwny wygląd sprawiał podejrzenie, że gotowano ją na ludzkim mięsie. Pajęczej grubości włókna ciągnęły się wprost pasmami za łyżką zupy, których prawie nie wyczuwało się na języku (zeznanie przełożonej Sióstr Pasjonistek).
Do kobiet osadzonych w obozie nie stosowano tak surowego regulaminu we wszystkich jego punktach. Np. kobiety nie podlegały „ćwiczeniom”, dwukrotnym w ciągu dnia „padnij, powstań” przy pędzeniu do ustępów, z nieodłącznym biciem i kopaniem. I dlatego one więcej wiedziały i widziały, co się w obozie działo, Idąc za wrodzoną ciekawością potrafiły znaleźć sposoby, by się dowiedzieć, co słychać w obozie. Dotyczy to kobiet osadzonych w izbach od strony północnej, skąd wychodziły okna na wyżej opisany dziedziniec.
Pani doktorowa Macieszyna z Płocka, uwięziona tu podczas pobytu księży i Biskupów w 1941 r., w celi sąsiadującej z izbą, w której przebywał ks. prałat Chabowski, w drodze do Dachau tak opisuje swą izbę i to, co z niej widziała:
„Drzwi od korytarza zamykano tylko na klamkę. Straż więzienna, czyli „wacha” zwykle niespodziewanie, nagle drzwi otwierała i biada jeżeli kogo zastała wyglądającym przez okno. To też miałyśmy swoją własną „wachę”: kolejno jedna z nas czuwała przy drzwiach, aby inne mogły obserwować, co się dzieje na dziedzińcu. Kreda na szybach w kilku miejscach była wyskrobana, a dla niepoznaki nalepiano kawałki papieru.
Widziałyśmy więc, jak wyprowadzają więźniów na przechadzkę. Na komendę muszą padać na twarz, rozstawiając nogi. Straż kopie ich, bije; a gdy który wskutek osłabienia i bólu (kopnięcie w podbrzusze pomiędzy nogami) na komendę podnieść się nie zdąży, bity jest kolbą lub rzemieniem. Słychać jęki. I do naszej izby wpada często „wacha” bijąc nas rzemieniem gdzie popadło.
Pewnego popołudnia uzbrojona straż prowadziła przez dziedziniec sporo więźniów. Zatrzymali się. Po chwili wychodzi jeden z żołnierzy z karabinem z jednym z więźniów, maszerują przez szerokość dziedzińca i znikają wśród spichrzów. Strzał!... Żołnierz wraca sam. Na połowie drogi mija innego żołnierza z innym więźniem. Idą do tego samego miejsca i znów pada strzał. To powtarza się wiele, wiele razy. Żaden więzień nie stawia oporu i maszeruje w stronę spichrzów. Odważni! Chyba wiedzieli, że idą na śmierć...
Gdy się ściemniło przez bramę wjeżdżają duże wozy. Jadą w stronę spichrza, wracają mocno naładowane i pokryte workami. Wyjeżdżają bramą w stronę lasku…takie wozy naładowane jeździły w nocy do lasu, gdy w ciągu dnia słychać było jęki i strzały”.
3. Więźniowie obozu w Działdowie
Zaraz po upadku kampanii wrześniowej w 1939 r. wspomniane koszary w Działdowie służyły jako prowizoryczny „Oflag” po kapitulacji Modlina. Przebywało tu podobno do tysiąca i więcej oficerów, wśród nich był nasz ks. Stefan Zielonka, kapelan wojskowy, przewieziony z Pułtuska do Dachau, gdzie na krótko przed uwolnieniem w styczniu 1945 r. umarł na tyfus.
Następnie utworzono „Straflager Soldau”, przez który w 1940-1941 r. przeszły tysiące wysiedlanej ludności z licznych powiatów Mazowsza. Trzymano ich dłuższy lub krótszy czas, legitymowano, okradano z posiadanych pieniędzy, kosztowności i rzeczy; ogół przesiedlano do tzw. Guberni, innych jako więźniów politycznych wraz z księżmi pozostawiano na miejscu lub przewożono zaraz albo po pewnej kwarantannie do innych obozów.
Szczęśliwie przeszli przez Działdowo zmieszani z ogółem wysiedlanych w listopadzie i grudniu 1940 r. i przewiezieni do powiatów Guberni księża: Piotr Dudziec, administrator parafii Węgrzynowo, Wacław Gałęza administrator parafii Krasne, Franciszek Kuligowski proboszcz z Serocka, z Nasielska wikariusz Stanisław Wolski i prefekt Stanisław Godlewski, Feliks Kosko, emeryt. Byli w ubraniu świeckim, dlatego przez nieuwagę przy segregowaniu nie poznano ich jako księży i oddzielono do transportu przeznaczonego na wywiezienie do „Guberni”.
Do ks. prefekta Krzemińskiego z Ostrołęki, gdy był oddzielany również do ogółu wysiedlanych, podeszła parafianka, przywitała jako księdza i wydała go przez to; cofnięto go do grupy księży i pozostawiono w obozie, w którym znalazł śmierć.
Poza bardzo licznym kontyngentem przesiedlanych przebywało w Działdowie w 1940-1941 około półtora tysiąca więźniów, których dzielono na trzy kategorie:
a) przyłapani na ucieczce z przymusowej pracy w Niemczech lub podejrzani tam o małą jej wydajność. Ta grupa była najliczniejsza; przechodziła ona kilkutygodniowe (sześć, osiem a nawet dziesięć) „przeszkolenie”, w „Durchgangserziehungslager in Soldau” i wracała do pracy w Prusach. Podczas tej przejściowej akcji wychowawczej używano ich do robót poza obozem (nie wszystkich). Wykonywali oni pracę przy przedłużaniu ulicy Kościelnej, połączyli ul. Wolność z ul. Hallera około 300 m. To połączenie obecnie nazwano Aleją Męczenników. Wybudowali szosę od Gruduska do Płośnicy 4,5 km.
b) Drugą kategorię tworzyli dość liczni więźniowie polityczni, jak świadczyły napisy na drzwiach ich cel: „intel. polit”. Nie byli oni używani do pracy, nie wychodzili z obozu, skazani na bezczynność i surowy regulamin obozowy.
Do tej kategorii należeli księża i zakonnicy. Ich stan liczebny wciąż się kurczył. Po tygodniu lub miesiącu wysyłano ich do innych obozów: do Dachau, Guzen, Mauthausen. Np. ks. prof. Góralski jako administrator Sierpca po tygodniowym tu pobycie 17 IV 1940 r. przesłany został do Dachau, ks. Rojewski proboszcz z Gumina we wrześniu 1942 przesłany do Dachau, podobnie ks. prał. Chabowski, ks. Krauze, proboszcz Dzierżenina. Innych rozstrzelono na miejscu, na dziedzińcu za spichrzami lub ustępami, a ubranie nieraz wrzucano do dołu k1oacznego; innych wywożono do 1asku pod Komornikami lub do lasku Żwirskiego i tam rozstrzeliwano. Wiedzieli o tym więźniowie i dlatego na rannej „przechadzce” w biegu, mimo obawy otrzymania batów, kierowali wzrok w stronę stojącej „budy”, ciężarówki obozowej; wypatrywano czy są w niej łopaty, a na gumach kół ślady piasku, droga bowiem w stronę lasku była piaszczysta. To były dowody nocnej egzekucji więźniów politycznych.
Zaraz tam na miejscu ich grzebano; przy egzekucji i grzebaniu posługiwano się żydami. Zakopywano płytko, zdarzało się bowiem, że psy rozwłóczyły ciała ludzkie.
Inni umierali z wycieńczenia chorzy na tyfus, który tu w połowie 1941 r. pochłaniał liczne ofiary.
c) Trzecią kategorię stanowili żydzi polscy i niemieccy. Odważniejsi z nich, używani do różnych „posług” informowali nowoprzybyłych: „karne więzienie, gdzie wsadzają za politykę, kto się tu dostanie, nie wyjdzie już”. Przebywali tu również wysiedleni żydzi z Płocka, a nawet dwóch Pużycki, fryzjer i Sakwa, właściciel składu mebli z ul. Bielskiej grzebali Arcybiskupa, widziano jak szli z łopatami przy wozie, na którym wieziono ciało Arcybiskupa poza obóz. Niestety, gdy zlikwidowano obóz, wszystkich żydów również „zlikwidowano”. Wiele mieliby oni do powiedzenia, co się tu działo, dużo widzieli.
16 lipca 1941 r. nadszedł transport żydów z Białegostoku. Nim rozmieszczono ich w obozie dano im przedsmak tego, co było dalej ich udziałem. A odbywało się to na parterze, na korytarzu, na którym przebywali księża z biskupem Wetmańskim (Arcybiskup już nie żył). Do cel dochodziły uderzenia, jęki i nieludzkie wycie przy akompaniamencie powtarzającego się wciąż krzyku. Jeden młody żyd wyrwał się esesmanowi podczas tej egzekucji. Dopadło go kilku pod drzwiami izby Sióstr Kapucynek, gdzie został zbity. Naraz bity umilkł: nie wiedzieli księża ani siostry, czy zemdlał, czy umarł pod razami.
Był to straszny dzień dla księży; przeżyli istne piekło podczas tej egzekucji, która trwała kilka godzin. Jak one wtedy długie im się wydawały.
Nie pomogło zatykanie uszu, by nie słyszeć tych nieludzkich krzyków bólu. Przez kilka dni brzmiały im w uszach wycia katowanych ludzi, dręczyły koszmarne wspomnienia tej egzekucji.
d) Nadto przebywali w obozie uprzywilejowani więźniowie, na innych warunkach. Byli to Litwini. Mieszkali w sąsiedztwie z izbą Biskupów i księży. Zakaz mówienia w izbie ich nie obowiązywał. Byli od rana do nocy hałaśliwi, swobodni, nie krępujący się niczym. W izbie ich było zawsze wesoło. Byli jak w normalnych czasach ubrani, zmieniali bieliznę, swobodnie w obozie się poruszali. Mieli na obiad wędlinę, tłuszcze, marmoladę, biały chleb. Opowiadał mi o tym wyżywieniu Litwinów więzień działdowski nr 4746 mieszkający z drugiej strony izby księży. On też był na „litewskim jedzeniu”, jak je nazywano w obozie, ponieważ robił esesmanom ozdobne ramki. Otrzymywali od rodzin paczki żywnościowe, mieli radio, śpiewali.
Jaki to był kontrast i zgrzyt z sąsiednią izbą, gdzie księża wynędzniali, wymorzeni głodem, istne szkielety ledwie się poruszali, pogrążeni przy tym w przymusowej bezczynności i bezruchu, siedzieli na barłogu pełnym robactwa, brudni, w ubraniu zabłoconym od padania, nigdy nie myci, nie goleni, modlili się cicho, odmawiając różaniec.
Litwini ze swej swobody korzystali, używali i nadużywali jej. Pewnego razu zaśpiewali między innymi jakąś antyhitlerowską pieśń. Wszczęto dochodzenie, kto śpiewał. Może Litwini się wyparli, że to nie oni śpiewali, bo nałożono karę na wszystkich mężczyzn tego korytarza. Dotknęła ona i księży. Była to niedziela. Więźniowie pozbawieni zostali obiadu i musieli od rana stać na baczność. Wielu mdlało z wyczerpania, drzwi wszystkich izb były otwarte, by warta mogła dopilnować spełnienia rozkazu. Są świadkowie, którzy widzieli księży, jak stali na baczność tej niedzieli zwróceni twarzą ku ścianie.
e) Wśród niewiast uwięzione były Siostry Kapucynki, wysiedlone z Przasnysza do Działdowa razem z Pasjonistami dnia 2 kwietnia 1941 r. Po rewizji zabrano im niemal wszystko. Mieszkały w tym samym gmachu na piętrze. Po udzieleniu instrukcji, jak się mają zachować, Krauze, komendant obozu, olbrzymiego wzrostu, napisał na drzwiach ilość sióstr z uwagą: „pilnie strzec”. Znalazły się tu prawdziwie za ścisłą klauzurą.
Wypuszczano je do ustępów i po jedzenie dopiero wtedy, gdy już wszyscy więźniowie powrócili grupami, każda oddzielnie do swej izby. Dlatego często już wtedy brakowało dla nich kawy w wannie, dolewano więc brudnej wody przeznaczonej do zmywania misek. Jako ostatnie nie mogły również spotykać się z więźniami, a więc i z księżmi, chyba przypadkiem, tym bardziej, że poza celą na korytarzu i na podwórzu więźniowie nie chodzili, lecz zawsze biegli szybko, zwolnienie kroku pociągało za sobą bezlitosne popędzanie batem gumowym po twarzy, po głowie, po plecach. Siostry jednak nie zastosowały się do tego przepisu. „W pierwszych dniach wrzeszczeli na nas Niemcy, byśmy biegły, lecz żadna nie przyśpieszała kroku, szłyśmy poważnie, spokojnie, a, że widzieli, że nie rozglądamy się - pod tym względem dano nam spokój”.
Przez cały czas siostry zachowały się z godnością, ani dnia nie opuściły brewiarza.
W Wielki Czwartek 1941 r. zauważyły siostry biegnących więźniów pod eskortą otyłego Niemca z karabinem. Jeden z tych więźniów w przelocie zdążył powiedzieć: „Księża Biskupi i księża z Płocka w liczbie 58 pozdrawiają siostry”. Na odpowiedź już nie było czasu. Więźniowie znikli. Teraz dopięto siostry dowiedziały się, że przebywają w obozie księża i Biskupi płoccy. Arcybiskupa nigdy nie widziały, a tylko raz ujrzały przy otwartych drzwiach izby biskupa Wetmańskiego z raną na twarzy. Pobłogosławił im i cofnął się w głąb celi.
Łatwiej udało się siostrom nawiązać kontakt z Pasjonistami. Otrzymały od nich kartki, w której przełożony pisał: „kopią nas, biją nas... i jeszcze gorzej, brata Antoniego tak zbili, że umarł”.
Gdy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka nastąpiło w obozie poruszenie. Siostrom obiecano zwolnienie. Nastąpiło ono dopiero w sierpniu 1941 r.
W końcu lipca otrzymały siostry od Pasjonisitów wiadomość, że gotują się oni do wyjazdu. Wychodzili z obozu dnia 4 sierpnia 1941 r. i spotkali się z siostrami: „Wyjeżdżamy razem z księżmi, bo nas spisali” - tak powiedział Ojciec Czesław, któremu dały siostry mszał. Chwycił go wychudzonymi rękami i powtarzał: „mszał, mszał…” Może myślał, że w zmienionych warunkach będzie odprawiał Mszę św., tymczasem pojechali w stronę lasku, by już stamtąd nie wrócić…
Księża aczkolwiek spisani pozostawali jeszcze nadal w obozie, gdy siostry opuszczały Działdowo dnia 7 sierpnia 1941 r.
Taki był skład personalny więźniów w obozie, gdy przebywali w nim Biskupi i księża płoccy.
Nie nosili oni specjalnego ubrania obozowego, np. pasiaków, jak to było w innych obozach. Tu każdy chodził w tym ubraniu, w jakim go przywieziono. Niektórym udawało się swoje zniszczone ubranie zamienić na lepsze po którymś ze zmarłych lub zamordowanych współtowarzyszów w niedoli.
Nie dawano specjalnego ubrania w Działdowie może dlatego, że to był obóz przejściowy, jak głosił napis w 1942 r., a może i wcześniej: „Durchgangserziehungslager in Soldau”.
Przejściowym był dla ogółu przesiedlanych do powiatów „Guberni”, przejściowym dla schwytanych dezerterów z przymusowej pracy z Niemiec, przejściowym dla przejeżdżających do innych obozów koncentracyjnych, przejściowym dla żydów, dla księży i dla wielu więźniów politycznych, którzy byli skazani tu na „wykończenie”.
Ludność miejscowa wiedziała o ciężkich warunkach w obozie. Działdowianie jednak byli „śmiertelnie zastraszeni” i mimo chęci, nie mogli przyjść z pomocą. Były jednak sporadyczne wyjątki, że usiłowano dostarczyć do obozu chleb, papierosy. Byli śmiałkowie i to nawet tacy, których najmniej o to można było posądzać. Np. Zofia Miajasówna lat 20 „indeutschowana” Polka została ukarana za podanie chleba. Małgorzatę Tesser skazano na 6 miesięcy obozu za podanie papierosów jeńcom francuskim.
4. W celach karnych nr 12 i 13
Niewyspani (jedną noc spędzili w ciasnej stłoczonej izbie w Borowiczkach i na drodze przy kościele w Imielnicy, drugą w podziemiach Magistratu w Płocku), sterroryzowani, zziębnięci, zgłodniali i trawieni pragnieniem napoju (słowa Biskupa Sufragana przy wyjeździe z Płocka do Działdowa) przyjechali obaj Biskupi i 28 księży z pow. płockiego do obozu śmierci w Działdowie w dniu 8 marca 1941 r., tj. w sobotę około południa. Przejeżdżali ciężarówką przez dekanat płocki, raciąski, mławski. Zastali w obozie uprzednio już uwięzionych tu księży: ks. Malinowskiego Stanisława, wikariusza z Bieżunia, ks. Roeslera Aleks. prob. z par. Gzy, ks. pref. Kolatora z Sierpca i innych, O. Czesława Kapucyna z Zakroczymia, księży Salezjanów z Płocka, pięciu księży płockich, wywiezionych w pierwszym transporcie 17 lutego 1941 r. Było ich wtedy ośmiu, lecz trzech już nie zastano: ks. Kosko emeryt, nierozpoznany jako ksiądz, został z transportem świeckich przewieziony do „Guberni” i osiadł w Kielcach; księża prałaci Piotr Dmochowski i rektor Klimkiewicz zaraz po przybyciu do obozu 17. II zostali wrzuceni jako chorzy do szpitala obozowego, tj. do stajni pełnej nawozu, na którym tuż przy wejściu leżał ks. Dmochowski, a w głębi ks. Klimkiewicz, dlatego nie mogli ze sobą nawet słowa zamienić. Nikt ich nie pielęgnował; skazani byli na powolną śmierć głodową, która wkrótce nastąpiła. Ks. inf. Modzelewski jeszcze żył, umarł dopiero w połowie marca 1941 r.
Po ścisłej rewizji i badaniach, zrabowaniu różnych rzeczy wprowadzono Biskupów i księży do obszernego korytarza, frontowego budynku koszarowego. Otworzyły się przed nimi i zamknęły oszklone drzwi, dzielące ich cele od reszty tego długiego korytarza. Podzielono ich i wprowadzono do dwóch izb nr 12 i 13 na parterze od strony południowej z widokiem na mur, druty i wartownika. Na drzwiach izb był napis Pf. Zmieniono kredą liczbę więźniów, która teraz wynosiła w jednej i drugiej celi 58 księży. Nowoprzybyli zastali już dawniej osadzonych. Biskupi znaleźli się w izbie nr 12, obok której była izba nr 11 „werk-stuba”; w niej czterech więźniów: dwóch świeckich, wśród nich nasz diecezjanin, który ocalał i jemu to zawdzięczam szczegółowy opis osadzenia i pobytu Biskupów i księży w obozie, maria¬wita i ks. pref. B. Kolator z Sierpca, przywieziony tu 2 grudnia 1940 r. Zachował się dzielnie, wyrósł ponad miarę, wywołując podziw w swym otoczeniu. Kiedy bowiem zażądano od niego, by sam zdjął strój kapłański, odmówił, mimo, że go za tę odmowę bito i uderzano głową o ścianę aż do krwi. Nie uległ. Wyprowadzono go więc z celi, i odtąd ślad za nim zaginął.
W izbach nie było ani łóżek, ani pryczy, tylko barłóg słomy, startej na sieczkę z nieodłącznym robactwem. Na tym barłogu więźniowie siedzieli i spali. Arcybiskup umieścił się w samym rogu izby, położył się na barłogu, piuskę zawiesił nad głową na ścianie na gwoździu i przykrył się futrem. Liczne insekty w słomie i zimno nie pozwalały zasnąć. Głód dotkliwie dokuczał. Przeżuwano ślinę w ustach, by stwarzać pozory jedzenia. Wody do mycia nie podawano. Mycie się było zakazane. Niektórzy przemywali sobie oczy kawą, trzeba było jednak unikać nawet drobnego jej rozlania na posadzce, skoro bowiem kontrolujący Niemiec spostrzegł wilgoć na posadzce, wymierzał karę aż do 25 razów za to „przestępstwo”.
Nie było mowy o zmianie bielizny, która powoli darła się na strzępy. Brud i zimno dokuczało zwłaszcza podczas „ćwiczeń”, które odbywały się w krótkim stroju; tylko Arcybiskup idący na końcu miał na sobie futro. Brudni, wychudzeni, niegoleni, a więc zarośnięci, zmienili się Biskupi i księża nie do poznania.
Stłoczeni w izbie odczuwali brak powietrza i dotkliwy brak ruchu, na co się uskarżali podczas wizyty z Płocka. Przez cały bowiem dzień siedzieli przywarci plecami do ściany z wyciągniętymi przed sobą nogami na posadzce i rozłożonymi na nogach rękoma, trzy dni znowu stali zwróceni twarzą do ściany z rękoma wzniesionymi ku górze. Kto omdlewał, a spostrzegł to kontrolujący Niemiec, otrzymywał razy.
Na czele grupy księży stał komendant celi. Był nim do końca ks. kan. A. Zaleski, jako znający język niemiecki. Do jego bowiem obowiązków należało składanie częstych raportów w ciągu dnia: w celi i podczas ćwiczeń. Siostry Kapucynki tak go opisują: „Na czele grupy więźniów nam bliżej nieznanych (byli to właśnie księża, jak to później siostry poznały) był jakiś mężczyzna w ciemnopopielatym garniturze, młody, ciemny blondyn, o dziwnie ujmującym wyrazie twarzy, brudny, zarośnięty w poplamionym ubraniu od padania w błoto, jak zresztą wszyscy księża. Raz zapytał nas z pogodnym uśmiechem: „i jak się siostry czują?...” Nie wiedziałyśmy, kto są ci więźniowie, a szczególnie ten młody, który się nami zainteresował. Kiedyś czekając w kolejce na obiad, spostrzegłyśmy, jak ów młody więzień niósł stos misek z celi, gdy się pochylił, spostrzegłyśmy ślady zarastającej tonsury. Później dowiedziałyśmy się, że to byli kapłani, a ów młody - ks. Zaleski”.
Ks. Zaleski i kilku innych księży było wywiezionych w cywilnym ubraniu, Biskupi i ogół księży był w sutannach. Służyły one za ubranie w celi i do przykrycia. Szybko się niszczyły, strzępiły, wymagały więc naprawy, obcięcia i przystosowania do nowych potrzeb obozowych. Lecz skąd wziąć nożyczek, igły i nici ? Porozumieli się nasi więźniowie z sąsiednią celą nr 11, gdzie wśród czterech wspomnianych więźniów był nasz diecezjanin, mający możność poruszania się w obozie; pracował bowiem w stolarni. On to właśnie dostarczył księżom tych rzeczy. Jedni zabrali się do reparacji sutanny, a drudzy nadsłuchiwali, czy nie grozi „wizyta”. Nożyczki posłużyły nie tylko do skracania sutanny, lecz i porośniętej brody. Poskracane sutanny i nieco odmienny wygląd księży zwrócił uwagę warty, która widocznie zameldowała to komendzie, gdyż przyszedł i osobiście przeprowadzał badanie i rewizję komendant obozu Krauze. Nic nie mówił, czego szuka przy osobistej rewizji, lecz wszyscy się domyślali, jaki cel miała ta rewizja, tym bardziej, że udał się do sąsiedniej izby nr 11 i tam również szukał otworów, którymi się więźniowie komuni¬kują. Mieszkańcom izby nr 11 zagroził karą śmierci na wypadek kontaktowania z księżmi.
Przykre były częste „wizyty”, składane księżom przez esesmanów, w celach nr 12 i 13, które księża zajmowali aż do zgonu Arcybiskupa.
„Byłem codziennym świadkiem, zeznaje sąsiad z celi nr 11, i widziałem naocznie, jak bito tam księży, którzy musieli codziennie skakać „żabkę” lub padać na podłogę bez przerwy do tysiąca razy”.
Urozmaicano księżom te wizyty; miały one ich fizycznie i moralnie dręczyć. ,,W pamięci pozostał nam, zeznają siostry Kapucynki, taki szczegół: młody esesman, widocznie chciał dotknąć boleśnie naszych najgłębszych uczuć; kiedy bowiem stałyśmy w kolejce na posiłek (było to już po śmierci Arcybiskupa, gdy księżom zmieniono izby) otworzył drzwi celi księży i zaczął na gwizdku gwizdać. Na pierwsze gwizdnięcie kazał księżom klękać, na drugie padać na twarz na podłogę, na trzecie szybko się podnieść. Esesman gwizdał długo, a oni padali na kolana, na twarz i powstawali. Nigdy podobnie przykrego widoku nie zapomnimy”.
Chrystus w Ogrójcu, będąc w ucisku, usilnie się modlił (Łk 22,43), podobnie czynili księża i Biskupi w swej udręce.
Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że szeptem lub półgłosem odmawiany różaniec był codzienną ich modlitwą, która krzepiła ich na duchu w znoszeniu fizycznych i moralnych cierpień. Przeżywali bowiem w obozie prawdziwy Ogrójec i Kalwarię. Nie tylko podczas internowania przez rok w Słupnie, lecz także w obozie ułożono plan, ćwiczeń: odprawiano Drogę krzyżową i różaniec. Arcybiskup zawsze brał udział we wspólnej modlitwie, przewodniczył zaś Biskup Sufragan, który rzucał pewne myśli ascetyczne, wytwarzał w duszach nastrój, że żadne cierpienie nie poszło na marne. Nic dziwnego; przecież za życia w rekolekcjach często mawiał: „Na łaskę męczeństwa trzeba zasłużyć”. Teraz stanął wyraźnie w obliczu męczeństwa i dlatego i sam do niego duchowo dojrzewał i innych do niego sposobił, tym bardziej, że wciąż ktoś ubywał. Cierpienie swoje chciał przeżywać bez świadków, tylko w gronie kapłanów. Dlatego gdy raz spostrzegły go siostry Kapucynki z twarzą pokrwawioną, „pobłogosławił nas i usunął się w niewidoczny kąt celi”.
Tak wysoka atmosfera życia wewnętrznego wypełniała życie obozowe księży, że Arcybiskup, gdy mu mówiono o dręczeniu więźniów, zapominał o swoich cierpieniach i przesyłał im wyrazy współczucia i błogosławieństwo. Zachował do końca wysokie poczucie swej godności, którą mu wciąż przypominała wisząca nad głową piuska. Czuł się duchowym wodzem kapłanów i więźniów.
5. Izolacja księży i Biskupów
Za życia Arcybiskupa księża i Biskupi, przebywając w celach nr 12 i 13, byli ściśle izolowani od reszty więźniów. Oszklone drzwi, oddzielające korytarz, na którym były cele księży, od reszty korytarza, gdzie był ruch przychodzących tu po posiłek, były zawsze zamknięte i strzeżone przez wartownika. „Byłyśmy już od dłuższego czasu w obozie, zeznają siostry Kapucynki mieszkające również na parterze, lecz z drugiej strony drzwi oszklonych, a nie wiedziałyśmy, kto mieszka za tymi drzwiami. Położenie cel uniemożliwiało wszelki dostęp do Arcypasterza, którego siostry w obozie nigdy nie widziały. Raz gdy w przelocie ks. Zaleski powiedział: „Księża Biskupi i księża z Płocka w liczbie 58 pozdrawiają siostry”, Kapucynki usiłują za wszelką cenę dotrzeć do nich. Gdy się rozeszła wieść, że Arcybiskup nie żyje, napisały kartkę i czekały na sposobność przekazania jej księżom, lecz daremnie. „Napisałyśmy kartkę po łacinie, kiedy i na co umarł Arcybiskup i gdzie pochowany. Sądziłyśmy, że uda się nam spotkać jakiegoś kapłana i wręczyć nieznacznie kartkę, jak to się udało wręczyć i otrzymać kartkę od oo. Pasjonistów, mieszkających na piętrze od północy; lecz po kilku dniach zniszczyłyśmy kartkę, nie było bowiem okazji doręczenia i obawiałyśmy się, że gdyby dostała się do rąk niemieckich, naraziłybyśmy kapłanów”.
Niestety. Izolacja była tak ścisła, że nie tylko Siostry nie mogły dotrzeć do księży. Nawet szef policji z Płocka, uproszony przez Siostry zakonne w Płocku, by dowiedział się, co się dzieje z księżmi w Działdowie, przybył do obozu, lecz do księży się nie dostał z obawy Gestapa, chociaż jego ludzie tu pełnili służbę.
„Niemcy pilnie strzegli, by nie tylko cele na dole, lecz i drzwi oszklone były zawsze zamknięte” (Siostry Kapucynki).
6. Regulamin obozowy
Rano około godz. 6 na korytarzu rozlegało się głuche „auf”, a po kilku minutach niesamowite wrzaski. „Niemcy w obozie działdowskim nie mówili, ale wprost wrzeszczeli” (Siostry Kapucynki). Po ciszy nocnej, gdy nerwy nieco się odprężyły, ten ranny wrzask, chociaż codziennie się powtarzał, działał niesamowicie. Esesman otwierał drzwi celi nie rękoma, lecz kijem uderzał w klamkę, aż drzwi się otworzyły. Wszyscy zrywali się i stawali na baczność, a ks. Zaleski, komendant izby, stawał do raportu i meldował stan liczebny więźniów. Tymczasem na korytarzu krzyki, złowrogie przekleństwa, odgłosy bicia, esesmani bowiem po przespanej nocy energię swoją wyładowywali na więźniach. Po wyjściu z izby, przy krzyku „abort”, wszyscy biegiem dwójkami do drzwi wejściowych na podwórze. Przy drzwiach zatrzymanie i ponowne sprawdzanie stanu liczebnego grupy więźniów. Każda bowiem grupa była wypuszczana biegiem oddzielnie do ustępów przeraźliwie zanieczyszczonych. Bieg był przerywany ochrypłym głosem komendy: „padnij - powstań”. Byli nieraz esesmani tak dokładni w pełnieniu swoich obowiązków, że często bieg do ubikacji był mierzony miarą wzrostu więźnia. Wystarczyło pomnożyć ,,padnij – powstań” przez wysokość danego więźnia, aby otrzymać dokładną ilość drogi odbywanej dwa razy dziennie prze więźniów. Cała myśl była wtedy nastawiona, aby prosto stanąć, na czas, aby się nie omylić przy liczeniu „ein, zwei”, by prosto patrzeć, zdążyć wykonać rozkaz itd. Nie było czasu o czym innym pomyśleć. Każdy wtedy był pod obuchem strachu. Wciąż tylko „schnell” tempo! tempo! Około 15 esesmanów, „duchów opiekuńczych”. Każdy pędzi swą grupę, swój numerek, tj. swą celę do ustępów. Wszyscy półnadzy,
tylko w spodniach bez koszul, dlatego raz widziano jak księża stulili się, ogrzewając się wzajemnie. Ledwie wpadli przez drzwi wąskie, a tu już krzyk „schnell, schnell!” Szybkie „los” nawołuje już do wyjścia, bo inna grupa już czeka, wykonując różne „ćwiczenia”. Niektórzy nie zdążyli skorzystać z ustępu, bo tłok, brak miejsca i krótki czas na to nie pozwalał. Kto nie zdążył szybko wybiec, dostawał bykowcem po plecach.
Arcybiskup szedł zawsze na końcu w futrze lub tylko narzucony futrem, podtrzymywany przez dwóch młodszych księży, nic ćwiczył. Chociaż wcześniej podszedł do ustępu, nie wolno mu było wchodzić, musiał czekać, aż grupa odbyła „ćwiczenia” i stanęła przy ustępie.
Powrót z ustępów do ubrania i do celi odbywał się biegiem dwójkami; kto się opóźniał, dostawał baty. Pędzono często z ponownym „padnij, powstań”.
Po powrocie do izby wkrótce znowu biegiem z izby na śniadanie po kawę. Każda grupa na czele z komendantem izby szła oddzielnie. Każdy dostawał kawałek chleba niedopieczonego lub dla odmiany spleśniałego i łyżkę wazową kawy, „lurą” pospolicie zwanej. Kawę wlewano do misek nie mytych po kawie wypitej przez poprzednią grupę więźniów.
Podobnie jak do ustępu, zawsze musiał iść Arcybiskup i po kawę na końcu, podtrzymywany przez młodszych księży.
Około 12 godz. „Mittagessen”. Obiad trwał około półtorej godziny. Misek bowiem było mało, na 770 osób zaledwie 70 misek, dlatego trzeba było czekać aż je opróżni poprzednia grupa, żłopiąc zupę bez łyżki przez kwadrans. Czasem było naczynie z wodą i można było umyć brudną miskę przed wlaniem kawy, zdarzało się to jednak rzadko i nie każdy Niemiec, kontrolujący wtedy grupę, zezwalał na to. Miski były brudne, więzień nie wiedział, z której strony ją ująć. Czasem były nie zjedzone resztki chleba. Nie mogłem sprawdzić, dlaczego przez pewien okres czasu księża wcale nie zjadali chleba, pozostawiając go na miskach, które dostawały się następnej grupie i ta ze smakiem te resztki po księżach zjadała. Posądzano, że księża urządzili głodówkę. Nie wiadomo jednak o powodach tej głodówki. Na początku czerwca podobną głodówkę zapowiedział Arcybiskup.
W lipcu, niemyte miski i nie zjedzone resztki, przekazywane następnej grupie przyczyniły się do szerzenia się w obozie epidemii tyfusu.
Bywały dni, że na schodach stawał Niemiec ze swym gumowym batem i nim uderzał dla sportu każdego powracającego ze swą miską. Najczęściej nastąpiło rozlanie zupy i zostało jej w misce bardzo mało. Po takim urozmaiceniu obiadu całe schody zalane były zupą, a więźniowie z głodu ledwie się poruszali. Tu księża odczuli, co to znaczy głód i co człowiek gotów jest zjeść byle go zaspokoić.
Wydawanie obiadu kończyło się około godz. 2, a już o 3-ej znów biegiem do ustępów w podobny sposób, jak rano, i kawa. Po powrocie do izby następowało podobnie jak rano sprawdzanie liczby więźniów. Odbywało się ono w ten sposób: do izby wchodził esesman z butną miną i nieodstępnym batem gumowym. Więźniowie albo stali na baczność, albo siedzieli na barłogu w równej linii, ręce mieli oparte na kolanach wyciągniętych nóg, a głowy prosto przed siebie zwrócone, wpatrzone nieruchomo w jeden punkt, jak na baczność. Komendant celi ks. Zaleski stał przed szeregiem w pozycji wyprostowanej na baczność, meldując: „stube zwölfte, dreizig Männer”. Rzadko kiedy obywało się bez bicia gumowym batem po głowie, po plecach, rękach, gdzie popadło, szczególnie odbywało się to przy rannym meldunku, jakby pierwsze akordy gehenny dnia. Takie wizyty - meldunki odbywały się kilka razy w ciągu dnia, zależało to od gorliwości lub humoru „opiekuna” więźniów w danym dniu.
Około godz. 6 wieczorem wartownik na wzniesieniu z całych sił wołał „Fenster zu!” Był to znak, że okna mają być zamknięte, jak okrzyk rano „Fenster auf!” okna otwierać.
Po godzinie 6 wieczorem, po krzyku wartownika panowała cisza. Więźniowie po całym dniu udręki zmęczeni, trawieni głodem spoczywali na barłogu, odmawiając ciszej niż w ciągu dnia swe wieczorne pacierze. Od czasu do czasu bowiem słychać był na korytarzu ciężkie kroki lub głośną rozmowę esesmanów.
Podobna cisza panowała w izbach księży i w ciągu dnia z nakazu regulaminu obozowego i z potrzeby udręczonych dusz.
Taki był rozkład dnia więźniów naszych. Całymi godzinami siedzieli na barłogu lub stali. Ta bezczynność, brak ruchu, brak zajęć fizycznych stwarzały monotonię, stępiały umysł; dzień do dnia był podobny w swej męce bezruchu, głodu i ciągłego lęku.
Jedyną ucieczką z tego stanu było zjednoczenie z Bogiem przez modlitwę, która wypełniała cały czas przebywania w izbie. Ona uświęcała cierpienie i chroniła od duchowego załamania.
7. Codzienna "przechadzka"
Najboleśniejszym punktem w programie dnia obozowego dla naszych więźniów stanowiła ranna i popołudniowa, połączona z „ćwiczeniami cielesnymi” przechadzka w drodze do ustępów. Nikt od niej nie był wolny. Arcybiskup musi w niej brać udział prawie aż do śmierci. Przechadzka ta nie różniła się od przechadzek innych więźniów, ta tylko była różnica, jak zeznają sami więźniowie, że „częściej ich (księży) ćwiczono, częściej kazano biegiem wykonywać ćwiczenia”.
Arcybiskup szedł zawsze na końcu, podtrzymywany przez dwóch księży, najczęściej Zaleskiego i Cabana lub Biskupa Sufragana. Codziennie księża prowadzący Arcybiskupa zmieniali się, wciąż bowiem ich popędzano nie tylko krzykiem „schnell schnell!”, lecz i batem, a Arcybiskup nie mógł pośpieszyć; niekiedy „koledzy młodsi wiekiem ciągnęli go za ręce w biegu” (bezpośredni sąsiad z celi nr 11). „Stale się młodsi księża prowadząc Arcybiskupa zmieniali, ponieważ oni dostawali kije i baty więcej niż inni, że powoli idą” (świadectwo Wawrowskiego z Płocka).
„Ćwiczenia” podczas przechadzki wciąż urozmaicano: niekiedy księża biegiem popędzani rózgami brzozowymi lub batem musieli trzykrotnie biec wkoło, zanim wolno im było stanąć przy ustępach. To znowu droga do ustępów była znaczona i mierzona stałym „padnij – powstań” i nieodłącznym równaniem leżących w błocie. To równanie odbywało się nogą; esesman kopnięciem buta naprostowywał leżącego, który upadł nierówno, a trzeba było naocznie widzieć, jak Niemcy umieli kopać. To znowu kazano więźniom padać na twarz i rozstawiać nogi. Esesmani idą wzdłuż leżących i kopią ich kopnięciem w podbrzusze pomiędzy nogami. A gdy kto z osłabienia i bólu na komendę szybko nie zdąży się podnieść, bity jest kolbą od karabinu. Pan Franciszek Śpiewak, obecnie Referent Opieki Społecznej w Starostwie Działdowskim, widział jako więzień, „księży czołgających się z cel obozowych do ustępów. Podczas tego czołgania się byli w okropny sposób bici”.
Zaraz po przyjeździe do obozu, w marcu, podczas przechadzki kazano wszystkim tarzać się w śniegu.
„Tej bolesnej, i wprost tyrańskiej pielgrzymki księży do ustępów nie mogłyśmy co dzień dwukrotnie obserwować. Kopanie, bicie, znęcanie się było na porządku dziennym, szczególnie podczas tej drogi, a gimnastykę, jaką esesmani kazali uprawiać więźniom wymyślił chyba sam szatan, tak była męcząca i poniżająca godność człowieka” (Siostry Kapucynki).
Niekiedy znowu podczas przechadzki, oprócz ogólnej udręki, wymierzanej całej grupie kapłanów, np. padanie w błoto, wypatrywano sobie kogoś i specjalnie się nad nim znęcano.
Ks. prał. Strojnowskiemu założono lejce ze sznuru i tak jeżdżono w niego po podwórzu, aż upadł. Ks. prał. Michalaka kopano, gdy nie mógł powstać.
W Wielki Piątek 11 kwietnia 1941 r. Arcybiskup schwycił się za głowę i upadł uderzony batem w głowę przez młodego esesmana. Innym razem gdy szedł, jak zwykle na końcu, podtrzymywany przez ks. Zaleskiego i ks. Cabana, spadło mu z ramion futro, którym był tylko nakryty. Podbiegli esesmani, bili i kilka razy kopnęli Arcybiskupa. Ci sami podczas innej przechadzki zdarli mu z głowy zimową okrągłą czapkę, unurzali ją w błocie i włożyli na głowę. To znowu zdarli futro, umazali je w błocie i włożyli na Arcybiskupa. Pewnego razu prowadzony przez ks. Zaleskiego i Biskupa Sufragana nie mógł za innymi nadążyć, wtedy esesman obydwóch Biskupów bił batem gumowym. Niekiedy znowu na szykany kazano Biskupom robić porządek w ustępach.
Nic tedy dziwnego, że z tej przechadzki Biskupi i księża wracali niekiedy „z okaleczonymi twarzami, z zasinionymi wargami, podbitymi oczyma” (p. referent Śpiewak).
W sierpniu, z kapłanami idącymi jak zawsze dwójkami z przechadzki biegiem, wracał na końcu Biskup Sufragan z raną na skroni z prawej strony głowy. Uderzony został batem w głowę, krew zalała mu twarz i skrzepła na twarzy (Siostry Kapucynki).
„Pewnego razu podczas ‘przechadzki’ zbliżył się jakiś wyższy oficer SS. Rozmawiał przed gmachem z jednym z księży, średniego wzrostu, lat około 50, w ciemnych okularach. Inni księża stali dwójkami na baczność. W pewnym momencie oficer SS uderzył ręką w twarz księdza, z którym rozmawiał, ksiądz się zachwiał i upadł. Chciał podnieść okulary, wówczas oficer ten kopnął butem księdza w tył, a następnie podszedł do innej grupy księży i tam w podobny sposób ‘delikatnie’ rozmawiał z innym księdzem” (sąsiad z celi nr 11). Prawdopodobnie tym księdzem był ks. kan. Zaleski, który jako komendant izby zawsze występował w imieniu grupy księży.
Ilekolwiek razy zbliżał się czas „przechadzki”, zawsze budził lęk tortury, jaką ona ze sobą niesie. Wszyscy księża pełni byli współczucia dla Arcybiskupa i Biskupa Sufragana oraz dla starszych kapłanów, którzy „nie mogli nadążyć, więc padali na kolana, opierając się dłońmi o ziemię” (Siostry Kapucynki). Przechadzka przyczyniła się najwięcej do „wykańczania” księży. Za życia Arcybiskupa odeszło do lepszego życia około ośmiu księży.
8. Zniewaga krzyża
Nic potrafiły złamać Arcybiskupa ani jego osobiste cierpienia, których mu mimo jego sędziwego wieku nie szczędzono, ani znęcanie się nad księżmi, na które codziennie patrzył i je przeżywał. Bolały go bardzo cierpienia innych, skoro miał odwagę, wracając z „przechadzki”, błogosławić więźniów.
„Biskupi pocieszali więźniów, zeznał przed śmiercią kowal W. Sowa, podnosili na duchu, byli przez więźniów lubiani”.
Duchowa postawa tego niezłomnego Starca, płynąca z ciągłej modlitwy, poczucia biskupiej godności i świadomości, że oczy tych ludzi w obozie, dręczonych ponad miarę, na niego są zwrócone, jednała mu życzliwość więźniów, co jeszcze w rok po śmierci powtarzano wśród więźniów w Działdowie, a budziła zrozumiałą niechęć i nienawiść straży obozowej. Gdy więc nie potrafiło go zmóc dręczenie podczas „przechadzek”, wystawiono jego i Biskupa Sufragana duchową wytrzymałość na ostateczną próbę, która miała zadecydować o ich nieustraszonej wierze. Próba ta, jak można wywnioskować z zeznań, miała miejsce pod koniec życia Arcypasterza. Zespoliła ona jeszcze silniej, bo związała wspólnym cierpieniem obydwóch Biskupów. Zawsze byli zespoleni podczas trzynastu lat współpracy Biskupa Sufragana zarazem jako Wikariusza Generalnego z Biskupem Ordynariuszem. Był mu w pracy dla diecezji uzupełnieniem, nigdy przeciwstawieniem, zawsze lojalnym, szczerze oddanym Arcybiskupowi. Można o nich powtórzyć słowa: „QUOMODO IN VITA DILEXERUNT SE, ITA ET IN MORTE NON SUNT SEPARATI”. Podzielili obydwaj w tym samym obozie ten sam los, oddali swe ofiarne życie za wiarę, której nie sprzeniewierzyli się; nie znieważyli krzyża Chrystusowego mimo gróźb, bicia i tortur.
Razem z Biskupami i księżmi do połowy sierpnia 1941 roku przebywał w obozie więzień Wilhelm Sowa, syn Wilhelma i Wilhelminy, urodzony i zamieszkały w Brodowie. Męczony w obozie stracił zdrowie i gdy powrócił do swej siostry Emmy Sowa po tygodniu umarł 28 sierpnia 1941 roku. Przed śmiercią opowiedział przeżycia obozowe z Biskupami, które jego siostra Falk Helena zam. w Iłowie, ul. Leśna tak opisuje: „Wilhelm Sowa pracował jak więzień w kuźni obozowej, znajdującej się w piwnicy budynku w którym siedzieli również Biskupi płoccy. Naprzeciwko jego pracowni, po drugiej stronie korytarza, znajdowała się tzw. „oprawnia”. Kowal często słyszał przez drzwi od korytarza, jak prowadzono więźniów na tortury. Bywało, że więzień, widząc co go czeka, odmawiał wejścia do piwnicy, to go na schodach zastrzelono.
Pewnego razu, gdy pracował w kuźni, przyprowadzono obu Biskupów do „oprawni”. Słyszał jak ich kopano i męczono, ż „piszczeli jak myszy”. Kowal nie mógł z przejęcia pracować wyjrzał przez drzwi, chociaż wiedział, że go może za to śmierć spotkać. Wyglądającego kowala zauważył Schturmführer, kazał mu wejść do „oprawni”, gdzie przy ścianie stali Biskupi i pokazać im, jak pluć i deptać krzyż. Kowal odmówił. Wtedy usłyszał: „I ty jesteś taki głupi i jeszcze w to wierzysz”. Zaczęto kowala wobec Biskupów torturować prądem elektrycznym aż stracił przytomność. Gdy wrócił do przytomności, leżał pod ścianą ujrzał tuż przy sobie Arcybiskupa modlącego się. Arcybiskup zdjął swój czarny sweter (serdak) i dał kowalowi, a gdy te wzbraniał się przyjąć, powiedział: „Mnie się już nie przyda, Bóg da, że wrócisz do domu, to będziesz miał na pamiątkę”.
Czyż nie męczeński był koniec Arcybiskupa Nowowiejskiego?
9. Wizyta z Płocka w Działdowie
Różnymi drogami dochodziły do Płocka do Zakładu Anioła Stróża, do ks. infułata Figielskiego, administratora apostolskiego diecezji wyżej opisane, przykre wieści o ciężkich warunkach obozowych, o znęcaniu się potwornym nad Biskupami i księżmi. Przede wszystkim wiadomości te przywozili ci, którzy przeszli przez obóz działdowski szczęśliwie, przewiezieni do tzw. Guberni, wracali znowu do siebie. Trudno było uwierzyć w potworność tych faktów. Gdy je administrator apostolski przesłał poufnie przez okazję do Nuncjatury Apostolskiej w Berlinie, nie chciano temu na razie dać wiary1.
Lecz jak sprawdzić, czy istotnie tak się znęcano, czy też to tylko przesada?
Do pralni Sióstr Magdalenek tj. do Zakładu Anioła Stróża w Płocku przysyłała miejscowa policja niemiecka bieliznę do prania. W związku z tym przychodził szef policji 13 batalionu Griep. Był protestantem, matkę miał katoliczkę i dlatego do zakonnic odnosił się życzliwie, czego dał dowód, gdy je i ich wychowanki uchronił od wywiezienia. Dzięki temu cały szereg dziewcząt płockich, które się tu schroniły, uniknęły wywiezienia. Tym zyskał sobie zaufanie, i siostry opowiedziały mu szczegółowo powyżej opisane warunki obozowe i znęcanie się nad Biskupami i księżmi. Griep obiecał pojechać i sprawdzić, tym bardziej, że miał w obozie działdowskim swoich ludzi, pełniących tam straż. Pierwsza jego wyprawa do Działdowa nie udała się, ponieważ w tym dniu zjechała do Działdowa komisja gestapowska i Griepa do księży nie wpuszczono. Wybrał się ponownie w maju 1941 roku. Przed wyjazdem przyszedł do sióstr i powiedział, że jedzie do Działdowa. Siostry w swej prośbie posunęły się teraz jeszcze dalej, prosiły go o zabranie dla więźniów trochę produktów do jedzenia i mydło dla Arcybiskupa. Griep przyrzekł zwiedzić więźniów, lecz zabrania czegoś do jedzenia i mydła odmówił. Oświadczył, że dostarczenie tych rzeczy więźniom w Działdowie jest niebezpieczne i niemożliwe ze względu na ścisłą izolację księży i straż gestapo.
Po powrocie z tej wizyty przyszedł do Sióstr Zakładu i w zaufaniu powiedział, że to wszystko, co mu siostry mówiły o obozie jest prawdą: „Niestety, jest tak, jak mi siostra mówiła”. Do celi księży dostał się pod pretekstem zwiedzenia obozu i tak wtedy dosłownie opowiedział przebieg swej wizyty:
„Wszedłem do ciemnej, brudnej celi, w której znajdowali się księża. Gdy wszedłem wszyscy mówili półgłosem różaniec. Z chwilą mego wejścia stanęli wszyscy na baczność: tylko w kącie celi, skulony, siedział na barłogu staruszek z brodą, a nad głową, na ścianie wisiała piuska. Był to wasz Arcybiskup. Zapytałem wtedy, czy kto umie mówić po niemiecku. Wtedy wysunął się jeden z młodych księży, władający dobrze językiem niemieckim, on służył za tłumacza mojej rozmowy. (Był to ks. kan. Zaleski Adam).
Żeby się nie zorientowali w celach mojej wizyty ci, co mi towarzyszyli, rozmawiałem z tym księdzem chwilę zdawkowo. Później zapytałem: 1) ile jest tutaj osób? Odpowiedź brzmiała: ‘pięćdziesięciu księży z diecezji płockiej z Arcybiskupem Nowowiejskim i Biskupem Wetmańskim na czele’. 2) Jak się więźniom powodzi? ‘Brak ruchu i powietrza’.
Chciałem dać im jednak do poznania, że ktoś o nich myśli i ułożyłem to sobie tak, w następującej formie: 1) czy panowie znają tych, co mieszka ją w Płocku przy Starym Rynku, Zakład Anioła Stróża? Czy znają przełożoną generalną tych sióstr w Warszawie z ul. Żytniej? Zanim usłyszałem twierdzącą odpowiedź „Tak jest, znamy”, spostrzegłem promień radości w oczach więźniów. Ogólna atmosfera pewnej radości i nadziei udzieliła się i staruszkowi, który przyłożywszy rękę do ucha słuchał i z zaciekawieniem rzucał pytania, przekazywane mi przez tego młodego księdza. Wtedy powiedziałem, że wspomniane siostry z Zakładu Anioła Stróża przesyłają pozdrowienia, że w Płocku jest wszystko dobrze. Obydwaj Biskupi byli bardzo mizerni”.
Następna wizyta była na początku czerwca 1941 r. Po powrocie, referując znowu to, co widział, powiedział Griep, że mógł być w celi księży, ponieważ komendant obozu był nieobecny. Przy drugiej wizycie zauważył, że Arcybiskup bardzo się zmienił. W rozmowie z tym samym księdzem dowiedział się, że Arcybiskup nic nie chce jeść, tylko się wciąż modli. Stwierdził, że Arcybiskup długo nie pożyje”.
10. Nieznana wizyta w obozie
P. Wawrowski z Płocka był świadkiem nieznanej nam bliżej wizyty w połowie maja, czy też w czerwcu 1941 r. Przyjechał wspaniałym samochodem jakiś wysokiego wzrostu ksiądz, wyższy od Arcybiskupa, w kapeluszu o szerokich skrzydłach, z zielonym frendzlem. Samochód pozostał na szosie przed obozem, nie wpuszczono go na dziedziniec, wszedł tylko ten ksiądz i długo spacerował i rozmawiał z ks. Adamem Zaleskim ok. półtorej godziny. Mówiono, że to podobno Nuncjusz lub ktoś z Nuncjatury z Berlina. Kto to jednak był, na razie nie wiadomo. Zapewnie jakiś dygnitarz dyplomatyczny, skoro go wpuszczono do obozu i pozwolono na długą rozmowę z księdzem, gdy w odwiedzeniu księży napotykał na trudności wyżej wspomniany szef policji Griep, mający tu swoich ludzi wśród warty.
11. Ostatnie dni i zgon Arcybiskupa
Jeszcze w pierwszych dniach czerwca widziano Arcybiskupa, jak szedł z wielkim wysiłkiem na końcu z miską po jedzenie i na „przechadzkę”, podczas której „koledzy młodsi wiekiem ciągnęli za ręce biegiem” (więzień z celi nr 11). Przez dwa tygodnie przed zgonem nie miał już sił, by wstać. Leżał na barłogu przykryty futrem. Nie przyjmował żadnego posiłku.
„W tym czasie, zeznaje sąsiad bezpośredniej celi, nawiązaliśmy kontakt z księżmi za pomocą luftu kominowego, przez który podaliśmy kilka kromek chleba dla Arcybiskupa oraz pewnego razu zupę... Księża, z którymi rozmawialiśmy, opowiadali nam, że Arcybiskup zapowiedział głodówkę; gdy podano mu naszą kromkę chleba zapytał księży, skąd chleb pochodzi. A gdy dowiedział się, że od rodaków, przyjął ją i spożył z wielkim namaszczeniem i radością”.
Wiadomość o głodowaniu prawie przez całe dwa tygodnie poprzedzające zgon przywiózł również Griep, szef policji po powrocie ze swej wizyty w Działdowie w czerwcu. Powiedział wtedy do Sióstr w Płocku: „Mają kłopot ze starym Biskupem, bo nic nie chce jeść”.
Czuł, jak siły go opuszczają. Resztkami sił podniósł się i nadsłuchiwał, gdy podczas czerwcowej wizyty Griep rozmawiał z ks. Zaleskim o Płocku, o Zakładzie Anioła Stróża. Przez cały ten czas aż do zgonu codziennie modlił się wspólnie z księżmi i samotnie gdy byli na „przechadzce”. „Prosił Boga o skrócenie mu cierpień oraz odpuszczenie win oprawcom”, zeznaje, wspomniany więzień. Modląc się jak Chrystus na krzyżu, za swych oprawców, aby im Bóg przebaczył, upodobnił się niezłomny Pasterz w cierpieniu i zgonie do swego Mistrza. Umierał z wycieńczenia, przytomnie.
W ostatniej chwili udzielił wszystkim błogosławieństwa. „Zdaje mi się, że 20 czerwca dowiedzieliśmy się od księży przez luft kominowy (świadek z celi nr 11), że Arcybiskup zakończył życie w celi, a przed śmiercią udzielił błogosławieństwa wiernym i więźniom w obozie”.
12. Data zgonu Arcybiskupa
Długo nie ukazywała się urzędowa wiadomość o zgonie Arcybiskupa. Dopiero „Osservatore Romano” z dnia 8 listopada 1941 r. nr 261, podał wiadomość, powtórzoną następnie przez organ urzędowy Acta Apost. Sedis z dnia 21 listopada 1941 r. (AAS. XXXIII 1941, pag. 478), że „dopiero teraz doszła wiadomość o zgonie Biskupa Płockiego w Działdowie w dniu 28-go maja 1941 r.”).
Tę datę lub dzień 26 maja 1941 r. podają Siostry Kapucynki, powołując się na ks. Adama Zaleskiego, kapelana Arcybiskupa w Działdowie, od którego otrzymały tę wiadomość.
Inny świadek z Płocka, znajomy ks. Zaleskiego od wielu lat, przebywający w tym czasie w obozie, również powołuje się na ks. Zaleskiego, że 13 maja 1941 r. osobiście zakomunikował o śmierci Arcybiskupa.
Kiedy więc faktycznie Arcybiskup umarł?
Na podstawie zeznań dwóch bezpośrednich i najważniejszych świadków, niezależnie jeden od drugiego zeznających, i to w czasie bezpośrednio po śmierci, a nie w kilka lat, jak powołani świadkowie, należy stwierdzić, że Arcybiskup umarł dnia 20-go czerwca 1941 r., w uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego.
Nie ulega bowiem najmniejszej wątpliwości, że wspomniany Niemiec Griep, szef policji w Płocku, na prośbę Sióstr Zakładu Anioła Stróża był dwukrotnie w Działdowie, w maju i czerwcu 1941 roku. Był w celi, widział Arcybiskupa, określił i opisał go i jego wtedy zachowanie tj. charakterystyczne przykładanie ręki do ucha i nadsłuchiwanie, gdy była mowa o Płocku. Z czerwcowej wizyty przywiózł wiadomość o głodowaniu. Po dwóch tygodniach przyszedł Griep znowu do Zakładu Sióstr. Było to dokładnie dnia 21 czerwca 1941 roku. Wtedy Griep tak do Siostry powiedział: „Mam smutną wiadomość do zakomunikowania Siostrze. Wczoraj 20 czerwca, o godzinie ósmej rano wasz stary Biskup umarł. Przyjechał do mnie mój człowiek (policjant płocki, pełniący służbę w obozie w Działdowie) specjalnie z tą wiadomością”.
Tę wiadomość w dosłownym brzmieniu przekazała mi Siostra z Zakładu Anioła Stróża w liście do Warszawy, który otrzymałem przed 30 czerwca 1941 roku. Bezpośrednio również powiadomiły Siostry ks. Administratora diecezji w Płocku o zgonie Ks. Arcybiskupa 20 czerwca.
W rok po zgonie Arcybiskupa poznałem w Warszawie wspomnianego więźnia z sąsiedniej celi w obozie działdowskim. W długiej, prawie trzygodzinnej rozmowie o losach Biskupów i księży w obozie w Działdowie, wobec dwóch różnych dat zgonu Arcybiskupa w maju, podanej przez Acta Apost. Sedis i w czerwcu przez wspomnianego Griepa, umyślnie zapytałem, sugerując odpowiedź po myśli informacji Watykańskiej i Sióstr Kapucynek: „A więc Arcybiskup umarł w końcu maja 1941 roku?” W odpowiedzi na to usłyszałem: „Jak mógł Arcybiskup umrzeć w końcu maja, skoro w czerwcu rozmawiałem z księżmi siedzącymi w sąsiedniej celi, gdzie był Arcybiskup i przesłałem mu biały chleb bo byłem na lepszym, litewskim jedzeniu w obozie”. „A więc kiedy umarł? zapytałem. Bez żadnych wahań odpowiedział mi: 20 czerwca 1941 roku”.
To samo powtórzył prawie w cztery lata później w piśmie do Kurii Diecezjalnej Płockiej na skutek przeczytanego artykułu ks. Piwowarczyka pt. „Biskup w pasiaku” w „Tygodniku Powszechnym” z dnia 31 marca 1946 r.
To pismo nie pozostaje w związku z naszą rozmową. Nie wiedzieliśmy bowiem o swoich losach. Wciąż usiłowałem dotrzeć do świadka, by mieć to zeznanie na piśmie, tymczasem ono przyszłe we właściwej porze.
Na podstawie tych dwóch zeznań, niezależnych od siebie, a tak miarodajnych, jestem przekonany, że datę zgonu Arcybiskupa należy ustalić na 20 czerwca 1941 roku.
Umarł więc Arcybiskup mając 83 lata i 5 miesięcy, 60 lat kapłaństwa, 33 lata biskupstwa, jako 81 z kolei biskup płocki.
13. Po zgonie Arcybiskupa
Gdy niektórzy młodsi pod ciężarem fizycznych i moralnych cierpień obozowych upadali na duchu, na wyżyny heroizmu ducha i świętości wyniosło cierpienie naszego Arcypasterza w jego męczeńskim końcu. Trwało ono krótko, bo zaledwie przez trzy miesiące przebywał w obozie w Działdowie, lecz takie było w swoim nasileniu w tym obozie śmierci, zwłaszcza jeżeli weź¬miemy pod uwagę roczne internowanie przedtem w Słupnie i sę¬dziwy wiek Arcybiskupa, że słusznie można tu powtórzyć w tych strasznych warunkach obozowych: „CONSUMMATUS IN BREVI, EXPLEVIT TEMPORA MULTA” (Sap. IV, 13).
Po śmierci nie spoczął, jak tego pragnął w przygotowanym za życia grobowcu przy wejściu do prezbiterium w umiłowanej katedrze, przykryty płytą z napisem przez niego umieszczonym „hic jacet magnus peccator”, lecz w niewiadomym miejscu w piaskach poza obozem działdowskim, pogrzebany przez dwóch żydów z Płocka, którzy go powieźli z łopatami poza obóz. Niektórzy więźniowie wskazywali w obrębie obozu na miejsce, gdzie miał rzekomo być pochowany. Wydział powiatowy Kultury i Sztuki w Działdowie jeszcze w 1945 r. zarządził kopanie we wskazanym miejscu 2 metry w głąb i 5 w kwadrat, lecz nie napotkano szczątków zamordowanego Arcybiskupa.
Wiadomość o zgonie rozeszła się szybko po obozie, podał ją ks. Adam Zaleski. Później jedni drugim ją przekazywali różnymi drogami. Wywołała szczery żal i podziw dla Arcybiskupa, zwłaszcza gdy się dowiedziano o jego ostatnich dniach przed zgonem.
Jeden z więźniów naszej diecezji, który przebywał w obozie w rok po zgonie Arcybiskupa zeznaje, jaką opinię zastał wśród więźniów: „Śp. Arcybiskup Nowowiejski zostawił po roku pamięć w obozie działdowskim, że umarł jako Biskup godny imienia Polaka i jak męczennik za Chrystusa i Ojczyznę, wzniósł się ponad doczesność duchem ofiary i bezgranicznej wierności. Powtarzano z ogromnym zachwytem i uznaniem o godnej postawie Biskupa Patrioty i Męczennika”.
Jak zaś oprawcy oceniali duchową postawę Arcybiskupa, religijną i patriotyczną, świadczy ordynarne odezwanie się wysoko urzędnika landratury w Mławie po zgonie Arcybiskupa do jednego nauczyciela w Mławie-Wólce: „Dumnego i nieustępliwego Prałata z Płocka musieliśmy zgnoić...” (Świadectwo ks. kan. Ignacego Krajewskiego).
14. Interwencja Stolicy Apostolskiej
Jeden z mroźnych dni styczniowych 1941 r. był dniem świątecznej radości w Słupnie, gdy za pośrednictwem J.E. Ks. Biskupa Jasińskiego z Łodzi Ojciec Święty Pius XII pytał o Arcybiskupa, w jakich warunkach się znajduje, i przesłał swe pozdrowienia i błogosławieństwo. Ten dowód troski ojcowskiej wzruszył Arcybiskupa, tym bardziej, że już prawie rok dobiegał od internowania go w Słupnie, a zdawało mu się, że to tak długo trwać nie będzie.
Gdy doszła do Rzymu wieść o wywiezieniu Arcybiskupa do obozu w Działdowie, Stolica Apostolska przez Sekretarza Stanu na drodze dyplomatycznej zabiega u najwyższych czynników niemieckich w Berlinie o uwolnienie Arcybiskupa. Nuncjusz otrzymał wiadomość, którą zaraz przekazał do Rzymu, że Arcybiskup Nowowiejski jest już zwolniony, wyjechał do Warszawy i przebywa u Ks. Arcybiskupa Galla. Na skutek tej wiadomości Sekretarz Stanu przesyła drogą prywatną do Arcybiskupa Galla pismo, w którym wyraża swą radość, że Biskup Płocki jest już wolny i przebywa w gościnie u Arcybiskupa w Warszawie; prosi więc o doręczenie Arcybiskupowi Nowowiejskiemu załączonego odręcznego listu Ojca Świętego Zaraz po otrzymaniu tej korespondencji w pierwszej połowie lipca 1941 r., Arcybiskup Gall wezwał mnie do siebie i dał mi te pisma, bym je przeczytał i w przyszłości, gdy zajdzie potrzeba, świadczył o zabiegach Stolicy Apostolskiej o uwolnienie naszego Arcybiskupa, a zarazem o bezczelności i zakłamaniu władz niemieckich, które oszukały Stolicę Apostolską, albowiem już wtedy wiedzieliśmy z pewnością, że Arcybiskup nie żyje.
Rodzina Arcybiskupa mieszkająca w Warszawie również czyniła zabiegi. P. Jadwiga Nowowiejska kilkakrotnie różnymi drogami zwracała się do Nuncjatury w Berlinie, do kancelarii Hitlera. W pierwszych dniach maja, a więc wcześniej niż Arcybiskup Gall z Rzymu, otrzymała z Nuncjatury z Berlina wiadomość i gratulację, z powodu „pomyślnego wyniku” starań, i pozdrowienia dla „w tej chwili już niewątpliwie wolnego” dostojnika2.
Okłamano Stolicę Apostolską, okłamano Nuncjaturę. I długo trzymano zgon Arcybiskupa w urzędowej tajemnicy, dopiero bowiem w „Osservatore Romano” z dnia 8 listopada 1941 r. nr 261 podano krótką wiadomość bez komentarzy, że „dopiero teraz doszła wiadomość o zgonie Arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego, Biskupa Płockiego w Działdowie”. Po tym komunikacie na trzeci dzień 11 listopada 1941 r. Radio Watykańskie poświęciło wieczorną audycję wspomnieniu Arcybiskupa. Przez kwadrans podano dokładny jego życiorys, działalność i szczegółowy wykaz dzieł, jakie napisał. W tydzień później, w dniu 18 listopada w uzupełnieniu tej audycji podano z bólem do publicznej wiadomości, że zmarły Arcybiskup był starcem 84 letnim i umarł w ciężkim obozie koncentracyjnym w Działdowie. Po tej wiadomości odśpiewano pieśń żałobną ku czci Śp. Arcybiskupa.
15.Księża w obozie po zgonie Arcybiskupa
a) zmiana cel
Po zgonie Arcybiskupa wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. Wśród ogólnego podniecenia wywożono w nocy więźniów ciężarówką za obóz, zapewne na rozstrzelanie.
Zmieniono księżom izby i bezpośrednią straż esesmańską.
Przeniesieni zostali do dwóch izb na parterze, na dotychcza¬sowym korytarzu, lecz poza, wspomniane wyżej drzwi oszklone, bliżej wejścia do koszar, gdzie się odbywało rozdawnictwo posiłku, a więc odtąd inni więźniowie mogli łatwiej zaobserwować, co się z księżmi działo. Siostry Kapucynki „miały możność widzenia księży często, a nawet codziennie aż do 7 sierpnia 1941 roku”.
Na drzwiach księży umieszczono ten sam napis Pf. i liczbę więźniów, która teraz z racji głodu, wycieńczenia, tyfusu i dyzenterii wciąż topniała. Nie wszyscy jednak księża byli razem. Czterech księży oddzielono i przeniesiono do celi na 1 piętrze, gdzie siedziały Siostry Kapucynki, które tak zeznają: „Po przeprowadzce księży z dawnych cel 4 kapłanów przenieśli na nasze piętro do celi, obok której co dzień przechodziłyśmy. Kilka dni zaledwie w niej przebywali. Widziałyśmy, jak trzech z nich prowadzono do budynku, gdzie spisywali więźniów. Więcej już ich nie widziałyśmy. Jeden z tych trzech kapłanów był stary, czy też bardzo osłabiony, bo prowadzony był przez dwóch młodych swych towarzyszy. Zostali albo wypuszczeni albo może straceni. Czwarty z przeniesionych na górę, istne widmo, tak był wychudzony, lat przeszło 60, miał chorą nogę, nie mógł chodzić. Więźniowie nosili mu do celi posiłek. Widziałyśmy, jak siedząc na barłogu, brudnymi szmatami owijał sobie nogę. Raz jedna z sióstr weszła do jego celi na rozkaz Niemca, by zabrać miskę po posiłku, zobaczyła biednego chorego, jak siedział na barłogu oparty o ścianę, ze skurczonymi nogami, wpatrzony w jeden punkt przed siebie. Nie spojrzał na siostrę, robił wrażenie nie¬przytomnego w silnej gorączce. Po dwóch dniach zmarł sam jeden w celi, w nocy, bez najmniejszej pomocy. Znalazłyśmy później w dole, do którego rzucano śmieci, nieczystości i pozostałe rzeczy po trupach, notes ze spisem intencji mszalnych”.
Wspomniani trzej księża zostali zamknięci w jednej z cel wartowni i skazani, jak o. Kolbe w Oświęcimiu, na śmierć głodową. Na drzwiach ich celi umieszczono napis: „Kein essen” (świadectwo referenta Śpiewaka).
Około 12 księży pod koniec życia Arcybiskupa i po jego zgonie osadzono w piwnicy koszar, obok wspomnianej katowni, gdzie usiłowano Biskupów zmusić do zniewagi Krzyża. P. Józef Świątkowski, Dyrektor Elektrowni w Działdowie, który w 1941 r. pracował w koszarach przy naprawie kanalizacji tak zeznaje: „Maruch, gestapowiec zaprowadził mnie dla przeprowadzenia remontu do piwnicy, gdzie znajdował się Arcybiskup. Było to być może w czerwcu. Widziałem około 12 księży, leżących na podłodze cementowej piwnicy. Był wśród nich Arcybiskup. Księża wszyscy byli osłabieni z głodu i wyczerpania. W tej celi byli sami księża. Zdaje mi się, że Arcybiskup miał piuskę na głowie. Księża leżeli na wznak, wykonując pewne ruchy rękoma. Ręce zbliżały się do ust, jakoby dając znać, że chcą jeść czy też pić. Wszyscy ci księża żywi już stamtąd nie wyszli. Było to na początku czerwca, może bliżej połowy czerwca”.
b) Zmiana straży w obozie
Po zgonie Arcybiskupa, zapewne w związku z wojną niemiecko-rosyjską, część esesmanów, wśród których niektórzy obchodzili się po ludzku, usunięto i zamieniono „czarnymi”. Tak ich tu nazywano ze względu na czarne mundury. Byli to mazurzy, koloniści niemieccy lub polscy volksdeutsche. Niektórzy się odznaczyli i awansowali na gestapowców: Szafryk z Wyszogrodu, Błotniany spod Sierpca, Ast fryzjer z Płocka, Skuza spod Działdowa i inni o polskich nazwiskach i mówiący dobrze po polsku. Duszą i ciałem byli oddani swoim władcom.
Księża bardzo dotkliwie odczuli tę zmianę straży obozowej. Nowi opiekunowie w okrucieństwie i bezwzględnym traktowaniu więźniów prześcignęli swoich mistrzów hitlerowskich, zwłaszcza podczas dwukrotnej w ciągu dnia „przechadzki”. Skrupulatnie przestrzegali, by więźniowie padali na placu ćwiczeń równą linią, której skrzywienie prostowali kopaniem. „Boleśnie było patrzeć, zeznają Siostry Kapucynki, jak robili wszelkie wysiłki, by pastwieniem się nad więźniami podchlebić się Niemcom, zdobyć ich zaufanie”.
I teraz jakiś ks. staruszek podczas „przechadzki” szedł, „wlókł się” w towarzystwie dwóch młodszych kapłanów. Prowadził jak dawniej ks. Adam Zaleski, teraz jeszcze bardziej o „zapadłych oczach w wychudzonej twarzy”. Drugą grupę księży prowadził jakiś inny młody kapłan w brązowym ubraniu.
„Czarni” dobrze wiedzieli, że „duchowym komendantem” księży jest Biskup Wetmański. Po śmierci Arcybiskupa czuł się odpowiedzialnym za innych, których uwaga na niego się kierowała. „Czarni” swą złość i gorliwość w służbie niemieckiej stosowali zwłaszcza podczas „przechadzek” nie tylko do idących resztkami sił na końcu, starszych kapłanów, lecz i do Biskupa, który zazwyczaj szedł przy końcu szeregu. Na początku sierpnia 1941 r. widziały Siostry Kapucynki, jak „Biskup Wetmański szedł na podwórzu w ostatnich szeregach, w grupie kapłanów. Upał był okropny. Spoceni i zmęczeni kapłani ledwie biegli. Ks. Biskup z prawej strony głowy skroń miał przeciętą batem. Na twarzy krew płynąca z rany obficie, zaskrzepła od gorąca i czerniała...”.
Tę zmianę warty odczuli i Pasjoniści, mieszkający na II piętrze, i nie stykający się z księżmi aż do pierwszych dni sierpnia 1941 r. O. Wawrzyniec Bugaj okazyjnie przesłał list do rodziców i rodzeństwa w par. Janowiec, datowany 23 czerwca 1941 r. Prosi o modlitwę, opisuje warunki obozowe, które wołałby zamienić na pracę w Prusach lub przeniesienie do innego obozu: „Co do nas Pasjonistów, to tak sami między sobą myślimy: 1) może nas wezmą do pracy do Prus - to dobrze by nawet było; 2) albo wyślą do obozu dla księży - to już lepiej niż tutaj”.
c) Epidemia tyfusu
W pierwszej połowie lipca wybuchła w obozie epidemia tyfusu i dyzenterii. Zeznają Siostry Kapucynki, że leżały w swej celi pokotem na barłogu. To samo było w innych celach. Epide¬mia wtargnęła i do izb księży. Zauważyli to więźniowie, ponieważ jeden z księży stale nosił kubeł do celi na dzień dla użytku chorych, co w innym czasie nie było dozwolone. Przenoszono wtedy często więźniów i księży z celi do celi, przeprowadzano bowiem dezynfekcję izb: bielono ściany, posadzkę posypywano chlorkiem.
Stan liczebny księży teraz szybko się kurczył, wciąż zauważano zmianę liczby pisanej na drzwiach izb księży.
Wściekłość ogarnęła esesmanów i czarnych, gdy ofiarą tyfusu padł podobno komendant obozu Krauze i epidemia udzieliła się wszystkim.
Nastąpiła zmiana komendy w sierpniu. Dotąd obóz zależał od Gestapo z Królewca, teraz podobno główna komenda była w Olsztynie, która esesmanów, widocznie potrzebnych na front wojny z Rosją, zastępowała mazurami i innymi volksdeutschami, jak wspomniałem wyżej. Ci zamierzali przeprowadzić „czystkę” (świadectwo Haliny Wiśniewskiej z Sierpca).
d) Spis księży i wywiezienie
Wszyscy księża, którzy mogli się poruszać, wezwani na początku sierpnia, stawili się w komendzie obozowej. Sprawdzano i uzupełniano ich personalia. Tę wiadomość potwierdził bezpośredni „opiekun” księży volksdeutsch z Wyszogrodu Szafryk w rozmowie z matką ks. Cabana, gdy przyjechał w mundurze gestapowca na urlop w sierpniu 1941 r. Pamiętał dokładnie personalia niektórych księży, a nawet miejsce urodzenia. Księża różnie interpretowali sobie ten spis ogółu księży z naszej diecezji i innych oraz oo. Pasjonistów: sądzili, że zostaną przewiezieni do innego obozu, niektórzy przypuszczali, że raczej wyjadą, by więcej już nie wrócić, do lasku.
Niemcy mówili o przewiezieniu. Wiemy zresztą wszyscy, jak Niemcy umieli kłamać, gdy nas informowali ustnie lub na piśmie o losach zabranych, uwięzionych lub wywiezionych osób.
Ta ostatnia myśl o przewiezieniu do innego obozu, udzieliła się ogółowi księży i pasjonistom. 4-go sierpnia jeden z oo. Pasjo¬nistów spotkał Siostry Kapucynki i „rozpromieniony powiedział: wyjeżdżamy razem z księżmi, bo nas spisali”. To samo powtarzali i księża.
W połowie sierpnia i września odbyło się wywożenie w „nieznane”. W tym czasie bowiem najwięcej księży „umarło”, jak wynika ze znanych powiadomień o zgonie.
Niektórzy więźniowie zeznają, że masowe egzekucje pozostałych przy życiu księży odbyły się 17 lub 19 września 1941 r.
Trudno jednak ustalić dokładnie, jaki był męczeński koniec księży, których liczba w końcu lipca wynosiła 42 osoby.
P. Lucyna Nowacka z Płocka, przebywająca w obozie od kwietnia 1940 r. do grudnia 1941 r., znająca dokładnie wielu spośród płockich księży, zeznaje: „W nocy dwukrotnie „pakowano” księży na auta ciężarowe, o godz. 3 i 5. Wtedy strasznie ich bito, kopano aż do nieprzytomności. Bili kijami, kopali nogami. Z ciężarówką, która dwukrotnie obracała, pojechało auto osobowe. Powiedział mi wtedy esesman, że księży wykończyli. Pytam się, dlaczego - przecież oni nic nikomu złego nie wyrządzili. „Oni najgorsi, odpowiedział mi, oni podtrzymywali ducha w naro¬dzie”. Widziałam to wywożenie osobiście z okna naszej izby”.
To samo potwierdza świadek Halina Wiśniewska z Sierpca: „W drugiej połowie września 1941 r. wszystkich księży załado¬wali jako zarażonych tyfusem na specjalne samochody i wywieźli do lasu, gdzie prawdopodobnie ich rozstrzelano”.
Przez cały czas okupacji niemieckiej krążyła pogłoska, że Biskupa Sufragana i kilku księży wywieziono w okolice Gdańska, lecz nikt nie umiał podać źródła i uzasadnienia tej uporczywie krążącej wieści w diecezji, w Działdowie i wśród przesiedlonych do tzw. Guberni. Raczej należy się przechylić do zeznań świadków, stwierdzających, że wszyscy zmarli w Działdowie z wycieńczenia, na tyfus, dyzenterię, śmiercią głodową, lub rozstrzelani. Nawet o zgonie Biskupa Wetmańskiego informacja niemiecka podała, że nastąpił w dniu 10 października 1941 roku „w obozie przejściowym”; taką właśnie nazwę nosił obóz w Działdowie we wszystkich innych powiadomieniach o zgonie więźniów działdowskich.
e) Ekshumacja
W dniu 10 maja 1947 r. rozpoczęto ekshumację zamordowanych w obozie działdowskim więźniów, których liczba wynosi ok. 10 tysięcy. Prasa i radio nadało rozgłos temu obozowi śmierci, który najmniej był znany społeczeństwu polskiemu, a przeszło przez niego tyle osób i pochłonął on tyle ofiar, wśród których tak nam drogich naszych Księży Biskupów. Może ten rozgłos i to zainteresowanie dojdzie do wiadomości ocalonych więźniów i przyczyni się do ujawnienia i wyjaśnienia dalszych szczegółów z męczeństwa Biskupów i Księży. Może ujawnione zostaną okoliczności imiennie z pobytu i zgonu 58 naszych księży.
Zanim to nastąpi, już teraz należy pomyśleć o utrwaleniu i uczczeniu ich pamięci. Jest to ścisły obowiązek sumienia tych, którzy ocaleli; obowiązek następców kapłanów wobec swoich poprzedników. Nie rodzina o tym winna pomyśleć, lecz kapłańska rodzina duchowna, do której zmarły należał. Rodziną duszpasterzowi była i jego parafia. Niech w niej powstanie trwały ślad przekazywany pokoleniom o trwaniu dobrego pasterza na posterunku aż do końca.
1 Administrator diecezji okazyjnie przesłał wtedy nie tylko opis tych faktów, lecz memoriał o całokształcie życia religijnego w diecezji przez zaufaną osobę, która osobiście przez półtorej godziny po włosku odtworzyła go z pamięci Nuncjuszowi w Berlinie i Radcy Nuncjatury Apostolskiej.
2 Allemagne.
Nonciature Apostolique N. 39531
Berlin, le 3 Mai 1941.
Madame,
J'ai reęu Votre estimee letłre de 12 mars dernićremęnt ecoule et je n'ai pas omis de faire les dćmarches, que Vous avez invoquees.
Maintenant je viens d'apprendre que Sa Grandeur Monseigneur Votre Oncle se łrouve a Varsovie.
Je Vous prie de bien vouloir me donner de nou- velles sur l'etat de sanie de Sa Grandeur Votre Oncle et de lui prćsenter l'expression de mes hommages les plus profonds et dę mes voeux les plus sincres.
Agrśez, Madame, les assurances de mes sentiments les plus respectueux.
A Madame EDYIGE NOWOWIEJSKA
V a r s o v i e.
f Cćsar Orsenigo Archeveque de Ptolomaił Nonce Apostollque
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz