sobota, 30 lipca 2011


Kościół w Krynkach - miejsce chrztu A.J. Nowowiejskiego. 
W poszukiwaniu śladów dziecięcych lat życia A. J. Nowowiejskiego...
Stan szczęśliwości wiecznej rodzi się już tu, na ziemi. Ziarno kiełkuje, Pan daje wzrost, a gdy przychodzi pora żniw, wydaje ono plon obfity.
Życie chłopca, który pół wieku później miał zostać biskupem płockim, koronującym swoją posługę chwałą męczeństwa, poczęło się pod sercem jego matki Marianny wówczas, gdy wraz z mężem i pierwszym ich dzieckiem zamieszkiwali na terenie dzisiejszej diecezji radomskiej, we wsi Lubienia, położonej ok. 5 km drogi od rodzinnego kościoła w Krynkach – tu został ochrzczony, tu dojeżdżał wraz z rodzicami wozem powożonymprzez wozaka, do którego rodziny udaje się nam dotrzeć. 
„Państwo Nowowiejscy - przekazują za przodkami - tobyli zwykli i dobrzy ludzie”Choć byli szlachcicami rodem z ziemi wyszogrodzkiej, ich styl życia nie odbiegał od życiamieszkańców tych okolic. Przed 150. laty trzyletni już Antek nieopodal uroczego dworku pod lasem biegał w portkach, podobnie jak dzieci z sąsiedztwa. Jest rezolutny i psotny, co odzwierciedla epizod z wozakiem, któremu chłopiec pewnego dnia zaczął przydeptywać bat, za co w końcu został smagnięty po plecach. Matka uczy okoliczne gospodynie gotować i przysposabia je do robótek ręcznych, ojciec, Antoni Andrzej, choć surowy i z racji gubernialnej profesji nadleśniczego w powiecie Iłża poważany w społeczności lokalnej, uchodzi za poczciwego gospodarza, który raczej wolałby bratać się z tutejszymi krajanami niż z poplecznikami rosyjskiego cara, którego lasami zarządza. To tu nieopodal domu nadleśniczego, przy krzyżu, w latach zaborów ludzie modlili się „od powietrza, głodu, ognia i wojny – wybaw nas, Panie”. To tu rozpoczęły się pierwsze potyczki powstańcze (1863 r.) pod przewodnictwem słynnego pułkownika Rębajły. Dzięki uprzejmości wikarego z parafii w Krynkach zyskujemy dostęp do ksiąg kancelaryjnych. Wraz z ks. kan. Krzysztofem Orzołem, proboszczem parafii w Lubieni, panem Markiem Tomczyńskim, emerytowanym nauczycielem rozmiłowanym w historii regionu, łapczywie przeglądamy dokumenty i uwieczniamy w fotografii. Pod nr. 16 w „Aktach Urodzonych par. Krynki od 1858 do 1869 r.” odnajdujemy akt chrztu Antoniego Juliana; w innej księdze odnotowano chrzest młodszego brata późniejszego biskupa – Tadeusza Florentyna Wiktora (1860 r.) oraz siostry, tu urodzonej i ochrzczonej – Antoniny Julianny (1854 r.), której, jak czytamy, ojcem chrzestnym był alumn kieleckiego seminarium duchownego Szymon Węcławski.

  Jedną z ciekawszych notatek, na jaką natrafiamy jest dedykacja wpisana do książki „Męczeński koniec Arcybiskupa A. J.Nowowiejskiego” pióra ks. W. Jezuska z 1947 r. Autorem wpisu jest ówczesny wikariusz generalny diecezji płockiej ks. infułat dr Stanisław Figielski, który obok daty „Inowrocław, 6 lipca 1949 r.” mówi o ofiarowaniu publikacji ówczesnemu proboszczowi parafii Krynki z zaznaczeniem, że przebywając tu wcześniej pozwolił sobie przy akcie urodzenia poprawić błędnie wpisaną datę konsekracji Antoniego Juliana Nowowiejskiego na biskupa, wieloletniego Pasterza diecezji płockiej.


















Adam Matyszewski

"Lato w Lubieni" - z wizytą w rodzinnych stronach Antoniego Juliana Nowowiejskiego

 Kościół w Krynkach, miejsce chrztu A. J. Nowowiejskiego

Odwiedzamy miejsce urodzenia przyszłego Biskupa Męczennika i kościół jego Chrztu w ziemi świętokrzyskiej...tu spędził pierwsze lata życia.

W poszukiwaniu śladów dziecięcych lat życia A. J. Nowowiejskiego...
Stan szczęśliwości wiecznej rodzi się już tu, na ziemi. Ziarno kiełkuje, Pan daje wzrost, a gdy przychodzi pora żniw, wydaje ono plon obfity.
Życie chłopca, który pół wieku później miał zostać biskupem płockim, koronującym swoją posługę chwałą męczeństwa, poczęło się pod sercem jego matki Marianny wówczas, gdy wraz z mężem i pierwszym ich dzieckiem zamieszkiwali na terenie dzisiejszej diecezji radomskiej, we wsi Lubienia, położonej ok. 5 km drogi od rodzinnego kościoła w Krynkach – tu został ochrzczony, tu dojeżdżał wraz z rodzicami wozem powożonymprzez wozaka, do którego rodziny udaje się nam dotrzeć. 
„Państwo Nowowiejscy - przekazują za przodkami - tobyli zwykli i dobrzy ludzie”Choć byli szlachcicami rodem z ziemi wyszogrodzkiej, ich styl życia nie odbiegał od życiamieszkańców tych okolic. Przed 150. laty trzyletni już Antek nieopodal uroczego dworku pod lasem biegał w portkach, podobnie jak dzieci z sąsiedztwa. Jest rezolutny i psotny, co odzwierciedla epizod z wozakiem, któremu chłopiec pewnego dnia zaczął przydeptywać bat, za co w końcu został smagnięty po plecach. Matka uczy okoliczne gospodynie gotować i przysposabia je do robótek ręcznych, ojciec, Antoni Andrzej, choć surowy i z racji gubernialnej profesji nadleśniczego w powiecie Iłża poważany w społeczności lokalnej, uchodzi za poczciwego gospodarza, który raczej wolałby bratać się z tutejszymi krajanami niż z poplecznikami rosyjskiego cara, którego lasami zarządza. To tu nieopodal domu nadleśniczego, przy krzyżu, w latach zaborów ludzie modlili się „od powietrza, głodu, ognia i wojny – wybaw nas, Panie”. To tu rozpoczęły się pierwsze potyczki powstańcze (1863 r.) pod przewodnictwem słynnego pułkownika Rębajły. Dzięki uprzejmości wikarego z parafii w Krynkach zyskujemy dostęp do ksiąg kancelaryjnych. Wraz z ks. kan. Krzysztofem Orzołem, proboszczem parafii w Lubieni, panem Markiem Tomczyńskim, emerytowanym nauczycielem rozmiłowanym w historii regionu, łapczywie przeglądamy dokumenty i uwieczniamy w fotografii. Pod nr. 16 w „Aktach Urodzonych par. Krynki od 1858 do 1869 r.” odnajdujemy akt chrztu Antoniego Juliana; w innej księdze odnotowano chrzest młodszego brata późniejszego biskupa – Tadeusza Florentyna Wiktora (1860 r.) oraz siostry, tu urodzonej i ochrzczonej – Antoniny Julianny (1854 r.), której, jak czytamy, ojcem chrzestnym był alumn kieleckiego seminarium duchownego Szymon Węcławski.

  Jedną z ciekawszych notatek, na jaką natrafiamy jest dedykacja wpisana do książki „Męczeński koniec Arcybiskupa A. J.Nowowiejskiego” pióra ks. W. Jezuska z 1947 r. Autorem wpisu jest ówczesny wikariusz generalny diecezji płockiej ks. infułat dr Stanisław Figielski, który obok daty „Inowrocław, 6 lipca 1949 r.” mówi o ofiarowaniu publikacji ówczesnemu proboszczowi parafii Krynki z zaznaczeniem, że przebywając tu wcześniej pozwolił sobie przy akcie urodzenia poprawić błędnie wpisaną datę konsekracji Antoniego Juliana Nowowiejskiego na biskupa, wieloletniego Pasterza diecezji płockiej.


















Adam Matyszewski

sobota, 16 lipca 2011

„Byłem sternikiem łodzi, którą płynął Arcybiskup…” - wywiad z ks. kan. Marianem Olkowskim, czyli historia życia najstarszego kapłana diecezji płockiej, pamiętającego abpa A.J. Nowowiejskiego ze swoich czasów seminaryjnych


"To był mądry człowiek i gorliwy Biskup. Świadczy o tym między innymi jego troska o seminarium. Pobudował Niższe Seminarium, które było jego oczkiem, często je odwiedzał, pomagał, jak mógł. Poza tym – wielka pobożność, on był zawsze rozmodlony. Można go było spotkać albo w domu, albo w kaplicy. Serdeczny dla alumnów, kochał bardzo kleryków. W skali krajowej był biskupem od spraw abstynenckich, opowiadał nam nieraz historie z tych obrad. Wymowę miał trochę trudną, zwłaszcza w starszych latach, jąkał się, zacinał, już miał taki starczy głos. Pamiętam, np. że nie mógł wymówić słów „kongres antyalkoholiczny”, mówił coś w rodzaju „kokoliczny”, mimo to był wspaniałym człowiekiem. Jego aresztowanie, potem śmierć przeżyłem bardzo boleśnie. Często modliłem się za niego, a teraz do niego..."


Wywiad z ks. kanonikiem Marianem Olkowskim, w przeddzień 65. rocznicy jego święceń, czyli historia życia najstarszego kapłana diecezji płockiej, pamiętającego abpa A. J. Nowowiejskiego ze swoich czasów seminaryjnych. 

Rozmawia Adam Matyszewski, Staroźreby, 08.04.2008.... 
- Możemy na początku przedstawić czytelnikom krótki biogram Księdza Kanonika?
Urodziłem się 24.12.1914 r. w Ciepielewie, w parafii Szelków pod wezwaniem św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza, w powiecie Maków Mazowiecki. W Ciepielewie ukończyłem szkołę podstawową. W 1929 r. wstąpiłem do Niższego Seminarium Duchownego w Płocku, które zwieńczyłem maturą. W 1935 r. zostałem przyjęty w szeregi alumnów Wyższego Seminarium Duchownego, w 1939 r. studia przerwała wojna. Kontynuowałem je potajemnie do r. 1942, w którym to ks. prałat Wacław Jezusek wystarał się dla mnie o miejsce w seminarium sandomierskim. Po dziewięciomiesięcznym kursie przygotowawczym przyjąłem święcenia kapłańskie 14.04.1943 r. Kilka dni później na Jasnej Górze sprawowałem pierwszą Eucharystię. Nominację wikariuszowską otrzymałem na parafię w Barcicach, gdzie przebywałem 2 lata (1943-1945). Kolejne moje miejsca pracy to: Poręba (1945-1947), Wola Mystkowska (1947-1949), Węgra i Pawłowo (1949-1953), Wyszyny (1953-1963), Bielsk (1963-1975) i Staroźreby (1975-1990). Od 1990 roku jestem tu na emeryturze i mieszkam w plebanii.
- Jaka była droga Księdza do kapłaństwa, kiedy zrodziła się myśl o wstąpieniu do seminarium?
O seminarium myślałem od dziecięcych lat, marzyłem o kapłaństwie. Jako chłopiec urządzałem z kolegami procesje wokół domu. Miałem sąsiada, Mariana Batogowskiego, razem chodziliśmy do szkoły w Ciepielewie. Obaj chcieliśmy „uczyć się” na księdza. No i sprawdziło się, wstąpiliśmy do seminarium w Płocku. Gdy byliśmy na piątym kursie wybuchła wojna. Po zakończeniu działań obronnych, w listopadzie rektor zwołał nas do seminarium. Mieliśmy tylko jeden miesiąc nauki. Na początku grudnia przyszedł oficer niemiecki i powiedział: „Alle weck!”. Dał trzy godziny na opuszczenie budynków, które miały zostać zajęte przez wojsko niemieckie. Całe szczęście, oznajmił, że gdzie kto chce, niech idzie. Na ogół klerycy wrócili do swoich rodzin, ja też. Mogli nas z powodzeniem wsadzić na samochody i wywieźć gdzieś do obozu, na śmierć. Bo przecież to rośli ich wrogowie. Kto był wrogiem Niemców i komunistów w Polsce? Księża przede wszystkim, dlatego tak się ich szkaluje oczernia w rozmaity sposób, by zepsuć opinię u społeczeństwa, a przecież wielu z nich oddało życie.
- Co robił Ksiądz po powrocie w rodzinne strony?
Będąc u rodziców, czekaliśmy na dalszy bieg wydarzeń razem moim kolegą, dziś już nieżyjącym księdzem Marianem Batogowskim. Mimo działań wojennych uczyliśmy się dalej potajemnie. Jeździliśmy do Płocka na egzaminy, które zdawaliśmy u żyjących jeszcze księży profesorów, tak było do roku 1942. Studium mieliśmy więc skończone, ale nie było nas komu wyświęcić. Czekaliśmy, mając nadzieję, że wojna niedługo się skończy.
- Długo to oczekiwanie trwało?
W lipcu 1942 pomagałem bratu we żniwach, woziliśmy zboże. Pojechałem z nim na pole snopki podawać na furę, a siostra moja leci, ręką macha, że ma dla mnie list. Był taki w naszej diecezji ksiądz, który się nazywał Jezusek – zdolny i gorliwy bardzo kapłan. Był jakiś czas rektorem seminarium, kanclerzem kurii, wiele urzędów piastował. Proponowano mu nawet sakrę biskupią, ale nie przyjął – podziękował, mówił, że czuje się niegodny. On właśnie opiekował się tymi klerykami rozrzuconymi po diecezji. Szukał dla nich miejsca w seminariach w protektoracie, ponieważ tam kilka seminariów było czynnych (Warszawa, Sandomierz, Kielce). Dla mnie i czterech kolegów z roku znalazł miejsce w Sandomierzu, stąd jego list, w którym pisał: „Jeśli chcesz kończyć seminarium, otrzymać święcenia, przygotowałem dla was miejsce w Sandomierzu, tam będziecie mogli skończyć studia i otrzymać święcenia”.
- Jaką decyzję Ksiądz podjął?
Tylko dzień się namyślałem. Ale najpierw trzeba było przedostać się przez zieloną granicę, co nie było łatwe. Odważyłem się na przejście obok Ostrołęki, parafia Rzekuń. Niedaleko tego miejsca, blisko granicy między Rzeszą a Gubernią mój brat miał gospodarstwo. Miałem nadzieję, że pomoże mi się przedostać. Tak też się stało. Pojechała ze mną mama, jako przednia straż modlitewna, aby wszystko się udało. Na moment przejścia wybraliśmy najbliższą noc, 31 lipca 1942 r. o północy. Szczęśliwie się stało, że deszcz lał, ciemnica okropna, nic o krok nie widać, ale i dla mnie było nieszczęście – jak ja mam w taką ulewę iść? Woda płynęła mi po plecach. Brat doprowadził mnie do granicy. Był tam mostek i tablice: „Rzesza – Gubernia”. Wytłumaczył mi, jak mam się dalej poruszać: „Będziesz szedł torem jakieś sto metrów, potem będzie przejazd kolejowy i droga. Dojdziesz do tego przejazdu, skręcisz w prawo i będzie dróżka, która cię doprowadzi do gospodarza – to mój znajomy, ja z nim nawiązałem już kontakt. Mają się Ciebie spodziewać”.
- Udało się dotrzeć szczęśliwie do celu?
Brat się wrócił, a ja idę do tego przejazdu… nogami namacałem, bo nic nie było widać... skręciłem – jest dróżka. Poszedłem nią może 50 metrów, dróżka się skończyła i wchodzę na zaorane pole… glina, deszcz leje. Wszedłem w tę ziemię, nogi się oblepiły, nie mogę ich unieść. Z mozołem, ale posuwam się po tej glinie. W jakieś druty wszedłem przy granicy, wróciłem się. Serce mi tak waliło, że słyszałem na zewnątrz jego łomot. Odpoczywałem kilka razy, bo nie miałem siły iść. W końcu straciłem w tych ciemnościach orientację i nie wiedziałem, w którą stronę podążać – wszędzie słup ciemności. Zrozpaczony wyciągam różaniec i mówię: „Matko Boża – ratuj!”. Może zmówiłem ze dwie „Zdrowaśki” i nagle słyszę szczeknięcie psa, ale tylko jeden raz. Pomyślałem: „Matko Boża, czy to dla mnie znak? Wysłuchałaś mnie?” Wstałem i w tym kierunku idę po tej glinie. Nóg nie radzę, posuwam się powoli. Często odpoczywam, bo serce łomocze… i sytuacja powtarza się. W tych wstawaniach, podnoszeniach, w tych ciemnościach znowu tracę orientację. Jak Matka Boża raz pomogła, to może będzie już pomagać? Więc znowu wołam: „Matko Boża – ratuj!”. Modlitwa na różańcu i znowu jedno szczeknięcie psa, które słyszę już o wiele wyraźniej, w końcu doszedłem do tego gospodarza… W cudowny sposób przez Matkę Bożą wskazana mi droga.
- Jakie przyjęcie Księdzu zgotowano?
Przyjęli mnie serdecznie. Musiałem najpierw zdjąć z siebie to mokre ubranie. Gdy stanąłem u nich w kuchni to ściekała po mnie tylko glina z wodą. Powiedziałem: „Niech Państwo idą spać, ja się tu rozbiorę, umyję i też położę się spać. Mam w walizce sutannę, ubiorę się po kapłańsku i jutro pojedziemy dalej”. Rano mieli mnie odwieźć na pociąg, stacja Pasieki, koło Goworowa, za Wyszkowem. Konie były już gotowe. Nagle ktoś wpada i krzyczy: „Pograniczniaki idą!” Spojrzałem przez okno, rzeczywiście – idzie jakiś umundurowany człowiek z karabinem w ręku. Krzyczę na cały dom: „Gdzie się wszyscy pochowali? Pouciekali gdzieś?!” Krzyczę, kim jestem – moje nazwisko, żeby jednakowo mówili, w razie jakiegoś dochodzenia: „Jestem wasz kuzyn, mieszkam w Warszawie, byłem tu klika dni i wyjeżdżam z powrotem do Warszawy!” Usiadłem na ławie w kuchni i czekam. Słyszę pukanie. „Proszę!”. Otwierają się drzwi, wchodzi mężczyzna i mówi: „Niech będzie pochwalony!” Ulżyło mi, znaczy, że to nie Niemiec. Okazało się, że kolejarz. Mój brat skoro świt poleciał do niego, żeby się dowiedział, czy doszedłem do państwa Zaręby. Przekazałem mu parę słów na kartce, wrócił z powrotem. Mama i brat ucieszyli się, że szczęśliwie dotarłem do celu. W drodze do Pasiek zatrzymałem się u proboszcza w Goworowie, który dał furmankę, abym mógł dojechać do stacji kolejowej. Pociąg przyszedł z Ostrołęki. Przeraziłem się, gdy nadjechał – cały tak załadowany, że aż ciemno w środku. Mało tego – na stopniach z zewnątrz, wzdłuż całego pociągu stoją ludzie i trzymając się czegoś – tak jadą. Pociąg się zatrzymał. Nagle Niemcy i polska policja otoczyli tabor i robią łapankę szmuglerów (szmugiel szedł z Rzeszy do Generalnej Guberni. Szmuglerzy uratowali Warszawę od śmierci głodowej). Otoczyli tych szmuglerów, rewizje prowadzą, sprawdzają im paczki. Do mnie podbiegł jeden żandarm, żeby walizkę otworzyć. Zobaczył, że mam tylko bieliznę i książki, to dał mi spokój. Tłukł koło mnie młodego chłopca kolbą od karabinu, w końcu go zabił i poszedł dalej. Trudno takie momenty wymazać z pamięci. Kiedy więc już swoje zrobili, popędzili gromadę ludzi, a pociąg chce iść dalej. Konduktor krzyczy: „Wsiadać, drzwi zamykać!”. Biegnę więc, żeby jakoś się dostać do środka. Wziąłem za klamkę, ludzie wypadają ze środka – taki tłok. Nie sposób wejść. Stanąłem bezradny…chyba nie pojadę. Ale znów westchnienie do Matki Bożej: „Kazałaś psu szczekać, by drogę wskazał, poradź, co i teraz?” Tylko to pomyślałem – otwiera się okno w wagonie, młody człowiek wychyla się i pyta: „Ksiądz chce jechać? – Tak, chcę jechać, ale nie mogę się dostać. – Ksiądz daje walizkę!” I wciągnęli mnie tym oknem. Matka Boża i tym razem pomogła. Kto kazał być tak dobrym, żeby się mną zainteresować, zapytać, pomóc? Same cuda się działy.
- Co było potem?
Szczęśliwie dojechaliśmy do Warszawy. Tam spotkałem czterech kolegów, którzy też byli powiadomieni przez księdza Jezuska. Razem pojechaliśmy dalej, do Sandomierza. Byliśmy tam od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1943 r.
- Co przez ten czas księża robili?
Uzupełnialiśmy studia, których nam brakowało, uczyliśmy się odprawiać Mszę świętą, przygotowywaliśmy się do święceń. Na zimę władze seminaryjne rozpuściły nas, gdzie kto chciał – do rodziny, do krewnych. Z powodu braku węgla budynek był nie ogrzewany, więc seminarium zamknięto. Nie miałem gdzie się podziać, więc znowu wołam do Maryi: „Matko Boża, ratuj!” I oto nagle znajduje się ksiądz, który poleca mi kontakt z szarytkami z Kielc prowadzącymi szpitalik dla dzieci chorych. Pojechałem do nich, przyjęły mnie serdecznie. Byłem tam dwa miesiące. Tak mnie podkarmiły, że jak wróciłem do Sandomierza, to mnie koledzy nie poznali.
- Kiedy otrzymał Ksiądz święcenia?
14 kwietnia 1943 w kaplicy Seminarium Duchownego w Sandomierzu. Święceń udzielił nam biskup Jan Kanty Lorek. Wspaniały i uroczy człowiek. Gdy założył wszystkie szaty liturgiczne, to patrzyło się w niego, jak w obrazek. Razem ze mną wyświęcił wtedy moich kolegów z płockiego seminarium: Romualda Biedrzyckiego, Witolda Białego i Józefa Poskarta. 
- Gdzie odprawił Ksiądz pierwszą Mszę?
Mieliśmy problemy z prymicją. Rodzina cała w Rzeszy. Normalnie pierwszą mszę odprawiało się w rodzinnej parafii, z krewnymi, a tu nie ma nikogo, byłem sam. Będąc w rodzinnych stronach marzyliśmy z rodzicami, że na moją prymicję pojedziemy na Jasną Górę, ale czasy się odmieniły. Gdzie tu teraz tułać się po świecie i szukać Częstochowy? Nie myślałem o tym. Przypomniałem sobie wtedy o znajomym księdzu Leonardzie Świderskim, proboszczu w jednej spod kieleckich parafii i w tej sprawie zwróciłem się do niego. Ustaliliśmy celebrę na niedzielę przewodnią po Wielkiej Nocy. Tymczasem niespodziewanie przypomniała sobie o mnie pewna znajoma zakonnica z Częstochowy. Mieszkała w klasztorze przy ul. św. Barbary, była szarytką. Czasem się z nią widywałem. Może zapamiętała historię, o której kiedyś opowiadałem – moje marzenie odprawienia pierwszej mszy na Jasnej Górze? Otrzymałem od niej list: „Gdyby ksiądz chciał odprawić prymicję na Jasnej Górze, to ja już wszystko przygotowałam”. Nowy cud! Powiadomiłem zatem księdza Świderskiego, że nie będę u niego i jadę do Częstochowy. Pojechaliśmy we dwóch, ja i mój kolega Witold Biały. Wtedy nie było jeszcze tzw. koncelebry, tylko jeden kapłan mógł odprawiać mszę, a więc najpierw ja odprawiłem, potem on.
- Co działo się potem?
Po prymicji na Jasnej Górze pojechałem jeszcze do Kielc i u sióstr, które mnie „przezimowały” miałem drugą Mszę świętą na podziękowanie im za opiekę. Wróciłem do Sandomierza zabrać swoje rzeczy, podziękować księdzu biskupowi i rektorowi. Zastałem wtedy list od księdza Jezuska, który informował, że przygotowany jest dla mnie wikariat na terenie Generalnej Guberni, koło Wyszkowa, w parafii Barcice. Mała parafia, ale nie było gdzie indziej, to tam mnie umieścił jako wikariusza, blisko granicy. Pułtusk był po drugiej stronnie granicy. Byłem tam dwa lata do wyzwolenia w 1945 roku. Gdy nadciągali Rosjanie a Niemcy uciekali byłem dwa tygodnie na linii frontowej. Bomby się rwały przy mnie w bunkrze. W rowie leżałem kilka nocy, straszne rzeczy. Kiedy w styczniu Niemcy uciekli za Narew i przyszła armia radziecka, ja dostałem się najpierw do parafii Obryte – tam miałem zostać, odmieniono jednak nominację na parafię Poręba nad Bugiem, po drugiej stronie Wyszkowa. Cała parafia zburzona, bo tamtędy przesuwał się front niemiecko-radziecki. W lasach tłukli się dwa tygodnie. Wszystko spalone, nie było ani jednej wsi, która by ocalała. Kościół w Porębie zburzony, ruina leżała. I mnie tam teraz posyłają na wikariusza. Jest proboszcz po osiemdziesiątce, ale już nie wychodzi z plebanii, więc ja będę musiał wszystko robić…
- Co zatem należało do Księdza obowiązków na tej placówce?
Musiałem kościół odbudowywać, obsłużyć dużą parafię i jeszcze dojeżdżać do kościoła filialnego, na terenie parafii – ciężka praca. Ale przyrzekałem biskupowi posłuszeństwo, więc teraz, czy dobrze, czy źle, trzeba słuchać. Zająłem się więc z ludźmi odbudową kościoła. Wspaniali parafianie, grzyby zbierali, jagody i sprzedawali je potem na jarmarkach, targach, a pieniądze dawali na kościół. Do roboty szli, ile tylko było trzeba. A przywódcą ich był najstarszy parafianin, pan Wojciech Gago. Na początku mojej posługi spotkałem się z nimi w Niedzielę Palmową. Msza była na ruinach kościoła, prezbiterium i ołtarz główny ocalały, tylko nad nimi było sklepienie. Reszta miała pułap drewniany i to wszystko palące się zwaliło się do środka i tak leżało. Przy ołtarzu uporządkowaliśmy trochę i można było mszę odprawiać, a ludzie stali na tych ruinach, zgliszczach, padał deszcz. Po mszy poprosiłem parafian o pozostanie, bo chciałem z nimi porozmawiać. „Gdy przychodzi ksiądz nowy, to się go wita wierszami, kwiatami – powiedziałem. Dziś tego nie będzie, bo nam się raczej płakać chce, aniżeli śpiewać. Przysłano mnie tu, żebym odbudował kościół i zaopiekował się wami. Patrzę na parafię i widzę te sterczące kominy po spalonych domach. Mieszkacie w bunkrach, więc ja nie będę miał odwagi powiedzieć wam ‘chodźcie do roboty’, czy ‘dajcie pieniądze’, bo wy sami tego nie macie. Powiedzcie, co o tym myślicie?”. Występuje najstarszy parafianin, Wojciech Gago, i mówi: „Proszę księdza, ja myślę tak, jeśli najpierw odbudujemy dom Panu Bogu, to Pan Bóg pomoże nam budować nasze domy”. Podszedłem do niego, ucałowałem go serdecznie i mówię: „Lepiej powiedzieć nie mogłeś. Tylko pytam: czy wszyscy tak myślą? – Tak” – podnieśli ręce do góry. Przyjdziecie do roboty, jak będzie trzeba? – Przyjdziemy! Dacie pieniądze, jakie będzie trzeba? – Damy”. I ja z tymi ludźmi w ciągu dwóch lat z tych ruin zbudowaliśmy nowy kościół.
- Pamięta Ksiądz Kanonik jakieś szczególną historię z pobytu w Porębie?
W okolicznych lasach było pełno partyzantów AK. Co noc była strzelanina między tymi partyzantami a UB. Oba ugrupowania często mnie odwiedzały. Najpierw ci partyzanci, jak się dowiedzieli, że tu nowy ksiądz przyszedł, nawiązali ze mną kontakt. Kościół był nieczynny, ocalała tylko plebania z podziurawionym dachem, woda się lała. W tej plebanii była kaplica. Rano odprawiłem Mszę świętą, idę na wikariat do siebie, na śniadanie. Miałem u siebie matkę i siostrę, które przyszły ze mną, uciekając przed frontem i zostały tu ze mną na stałe. Wracam po mszy i widzę maszerujący oddział ok. 60 żołnierzy z automatami na ramieniu. Prowadzi ich przystojny porucznik. Gdy mnie zauważył, zatrzymał oddział, podszedł do mnie i mówi: „Proszę księdza, prosimy o spowiedź”. Dowódca tej grupy co miesiąc prowadził swoich żołnierzy do spowiedzi, mówił im: „Wiecie, po co tu jesteśmy. Śmierć zagraża nam każdego dnia, musimy być na nią zawsze przygotowani. Dlatego będziemy się często spowiadać”. No i zawiązała się między mną, a jego oddziałem serdeczna przyjaźń. Po udzieleniu im w kaplicy Komunii, otoczyli ołtarzyk, niektórzy mieli książeczkę do nabożeństwa, modliliśmy się. Rozczuliłem się nimi. Zastanawiałem się skąd przyszli, może z daleka, pewnie głodni? Poprosiłem ich na wikariat, przyniosłem kiełbasy, chleba i robię im śniadanie. Jak się potem okazało popełniłem wielkie głupstwo. Za to, co zrobiłem groziła od UB kara śmierci. Żyłem więc w ciągłym niepokoju, bo mocno nabroiłem, przyjmując w gościnę naszych żołnierzy. Wiedziałem, że UB może w każdej chwili mnie aresztować i skazać na śmierć. Montowali na mnie proces, który wkrótce miał się odbyć, ale ja o tym nie wiedziałem. Tylko Pan Bóg wiedział i ci, którzy ten proces przygotowywali. Zrozumiałem później, że Pan Bóg chce mnie ratować, bo już wiedział, że lada dzień będzie mój proces. Zsyła więc na mnie chorobę, tak ciężką, że nie mogłem odprawiać mszy. Trzeba się było jakoś ratować. Miałem znajomego lekarza w Warszawie, doktor Żera, kardiolog. Pojechałem do niego. Zbadał moje serce i zapytał: „W jakich warunkach ksiądz żyje? – Praca ponad siły – odpowiedziałem – odbudowa kościoła, obsługa parafii…”. Przyznałem się również do mojej współpracy z partyzantką. A on powiada: „Musi ksiądz stamtąd czym prędzej uciekać!” Natchniony człowiek. Kto mu każe tak powiedzieć, żebym uciekał…? Pan Bóg wiedział, że tam już coś się na mnie szykuje. Mówił jeszcze, że mam bardzo zniszczone serce i lada dzień mogę klapnąć przy ołtarzu i nie wstać. A ja do niego: „Panie doktorze, proszę o pismo do mojego biskupa z opisem, jak sprawa wygląda”. Pojechałem od razu z Warszawy do Płocka. Przedstawiam biskupowi pismo… i teraz on będzie się spieszył. „Synu, co ja ci dam? Księży nie ma, po dwóch siedzi na parafiach (…). Mam takie dwie parafie nie obsadzone, może jedną z nich byś wziął?”. Mówię: „Wezmę, ale ja chory, czy dam radę? – Pan Bóg Ci pomoże, będzie dobrze”. I daje mi na rękę nominację: Wola Mystkowska koło Pułtuska. Następnego dnia byłem już w nowej parafii. Kilka dni po moim opuszczeniu plebanii do Poręby przyjeżdża UB, żeby mnie aresztować. Pan Bóg wiedział, robota szła, już dzień był wyznaczony. Tak się złożyło (to też robota Pana Boga), że owego dnia przed kościołem stało trzech mężczyzn. Palą papierosy, gadają. Gdyby ich spytano, po coście tu przyszli, nie wiedzieliby, co odpowiedzieć. Tak się jakoś zgadało, że się zeszli. To Pan Bóg ich tu przysłał, bo do czegoś będą potrzebni. Zajeżdża UB i do nich się kieruje: „Gdzie tu ksiądz Olkowski mieszka?” A jeden z nich – natchniony: „Już go nie znajdziecie. – Dlaczego? – Bo nie żyje. Chory od nas odjechał do Warszawy i w szpitalu umarł. – Na pewno? – Na pewno”. Wsiedli w samochód i pojechali do Ostrowi. Moja sprawa poszła do kosza, a ja niedaleko byłem, w Woli Mystkowskiej. Czy nie Pan Bóg dalej działał?
- Opatrzność Boża miała Księdza Kanonika w opiece…
Doświadczałem tego na każdym kroku. Przypominam sobie jeszcze jedną sytuację, w której Pan Bóg dał mi doświadczyć cudu ocalenia od śmierci. Było to chyba wiosną 1940 roku. Jechałem rowerem na jakimś odludziu i nagle słyszę za plecami dziwny warkot. Oglądam się i widzę zbliżający się w moim kierunku niemiecki samolot, który obniża swój lot, jakby celował w moją stronę. Ze strachu przewróciłem się, jakaś siła przetoczyła mnie do rowu i w tym samym momencie na rower posypała się fala pocisków. Leżę nieruchomo, oglądam się za samolotem i z przerażeniem widzę, że wraca z powrotem. Schowałem się za krzakami, znieruchomiałem. Kule zaświstały tuż przed moim nosem. Szczęśliwie ocalałem! (…) Na tym nie koniec cudownych Bożych interwencji. Ledwie rozpocząłem pracę w Woli, a przypomina sobie o mnie ten staruszek, proboszcz z Poręby. Zatęsknił za mną. Dobrze się z nim obchodziłem. Mówił do siebie: „A może ten Olkowski, by do mnie wrócił, parafię bym mu oddał”. I przez organistę daje mi znak. Ucieszyłem się tą wiadomością, ponieważ przez budowę świątyni bardzo się z tym kościołem i z ludźmi zżyłem. Leciałbym tam na skrzydłach. Uradowałem się więc i zaproszony przez proboszcza, jadę na odpust do Poręby. Było kilku księży, po nabożeństwie obiad. Proboszcz prawi mi honory, na honorowym miejscu sadza swojego dawnego wikarego. Rozjechali się wszyscy, zostaliśmy sami. Czekam, że staruszek rozpocznie ze mną rozmowę na wiadomy temat, a on czeka, że ja zacznę… i tak obaj czekaliśmy. Ktoś nam zamknął usta. Ani on nic nie powiedział, ani ja. Pan Bóg zamknął usta, bo myśmy obaj chcieli zrobić wielkie głupstwo. Przecież Opatrzność cudownie wyratowała mnie od śmierci, a ja z powrotem chcę się pchać do tej Poręby, gdzie komuniści rządzą i chcę tam być proboszczem?! Pan Bóg nam usta zamknął i wróciliśmy z niczym do domu.
- Jak wspomina Ksiądz pracę w Woli Mystkowskiej?
W Woli długo nie zabawiłem. Był tam kościół – niefortunnie rozpoczęta budowa. Nowa plebania, ale straszna wilgoć. Nabawiłem się zapalenia stawów do tego stopnia, że nie mogłem chodzić. Kolana mnie bolały. Przeniósł mnie biskup gdzie indziej, na suchą plebanię, ale na dwie parafie – Węgra i Pawłowo. Straszna praca. Tu nabożeństwo, na furmankę, tam nabożeństwo, wracam z powrotem, znów nabożeństwo, do chorych, nauka religii… ja już nie mogę! Piszę więc do biskupa: „Niech będzie najgorsza pipidówka, ale jedna. Za dwie już dziękuję, nie mogę”. Wtedy mnie biskup przeniósł na probostwo do Wyszyn koło Mławy. Tu też czekały mnie duże remonty, ale przeszedłem. Tam byłem 12 lat. Napracowałem się przy kościele, trzeba było dach wymieniać i inne remonty robić. Myślałem, że w tych Wyszynach zostanę, z ludźmi się dogadywałem. Administratorem diecezji był wówczas biskup Jan Wosiński, rok starszy ode mnie kolega z czasów seminaryjnych (do dziś mam na ścianie jego portret, z szacunku do osoby). Pewnego razu przyjechał do mnie na wizytację. Wszystko ładnie się odbyło. Po wizytacji mówi: „Zabieram cię z Wyszyn. Przejdziesz do Bielska, koło Płocka. Tam tworzę nowy dekanat i ciebie mianuję dziekanem”. No i przeszedłem. Byłem tu znowu 12 lat. Kościół ładny, ale trudny do utrzymania. Okien nie było, witraże wyleciały od huku bomb. Dużo było roboty, napracowałem się, nie było łatwo. Próbowałem nawet przenieść się gdzie indziej…
- W końcu udało się?
Zdarzyło się, że proboszcz ze Staroźreb zmarł tragicznie w wypadku samochodowym. Jechał na odpust do Koziebród i wracając samochodem z parafianinem zderzyli się z pociągiem. Ksiądz doznał poważnego uszkodzenia czaszki, zmarł w szpitalu w Sierpcu. Kierowca miał połamane nogi. No i Staroźreby zawakowane. Biskup mnie wzywa: „Chciałeś opuścić Bielsk, to może Staroźreby weźmiesz? – Spróbuję – odpowiedziałem”. I od tamtej pory tutaj jestem. Minęły 33 lata – 16 lat jako proboszcz i resztę jako emeryt. Taka była moja kapłańska droga – w wielkim skrócie.
- Pamięta Ksiądz pierwsze swoje spotkanie z biskupem Nowowiejskim? 
Po raz pierwszy spotkałem się z nim, kiedy miałem 12 lat. W mojej rodzinnej parafii, w Szelkowie, była wizytacja, przyjechał na nią biskup Nowowiejski. Przystępowałem wtedy do bierzmowania i on mnie bierzmował. Zostanie w mojej pamięci i sercu do końca życia.
- Rozumiem, że Ksiądz Arcybiskup dał się dobrze zapamiętać?
Miałem wrażenie, że to święty człowiek. Szła od niego jakaś wielkość, jakaś duchowa moc.
- Kolejne spotkania z Ordynariuszem?
Potem spotykałem się z nim w Niższym Seminarium Duchownym w Płocku. Trafiłem tu po ukończeniu podstawówki, był rok 1929. Arcybiskup często przychodził do nas, wszak to on stworzył tę szkołę. Tutaj jako uczeń spotykałem się z Biskupem razem z alumnami. A dwa, czy trzy razy, tak się zdarzyło, że przyszedł nas odwiedzić bez zapowiedzi. Profesor od języka polskiego i łaciny, ks. Góralski, zaraz się starał na prędce jakąś „akademijkę” urządzić, żeby Biskupa jakoś uczcić, zainteresować. Ja z polskiego miałem piątkę, więc jak przyszło, co do czego, ksiądz profesor leci do mnie i pyta: „Marian, może byś coś powiedział? – Ale co? – pytam. – Ty się Tetmajerem interesowałeś, bajki, zabawy góralskie opowiadałeś, to może z tego byś coś wybrał? – Dobra, ‘Sabałową bajkę’ powiem”. No i udało się, Biskup się cieszył. Za rok to samo się powtórzyło, znów Biskup, znowu na akademię kogoś szukają, no i znowu ks. Góralski mnie znalazł. Tym razem powiedziałem wierszyk „Dziad i baba”. Bardzo się Biskup uradował…i już poznaliśmy się na dobre.
- A w czasie pobytu w Wyższym Seminarium?
Jako kleryk należałem do asysty biskupiej. W katedrze podczas nabożeństw z Biskupem to zawsze była cała asysta: diakon, subdiakon, do świec, do dzwonków. Najpierw miałem taką funkcję, że jak Biskup wchodził do katedry, to biegłem do niego z tacką. Ordynariusz zdejmował z głowy piuskę i kładł ją na tę tackę. Moim obowiązkiem było zanieść ją na ołtarz, a potem, po nabożeństwie, wziąć ją od ołtarza i przynieść do tych samych drzwi, żeby biskup ją włożył i wrócił do domu. Piastowałem tę funkcję przez dwa lata. Także Biskup mówił mi już po imieniu. Pewną ciekawostką było, że na uroczystości do katedry za Biskupem szedł z walizeczką lokaj. Miał w tej walizce sandałki haftowane w kilku kolorach, odpowiednio do koloru ornatów. Biskup zdejmował swoje obuwie i zakładał te sandały na nogi. To był na ówczesne czasy niezbędny strój liturgiczny. A jak szedł z pastorałem od drzwi głównych do ołtarza to na jedną i drugą stronę błogosławił zebranych wiernych – coś wspaniałego.
- Jakie jeszcze funkcje Ksiądz pełnił?
Jako starszy kleryk należałem do tej samej asysty, ale na trzecim czy czwartym kursie wyznaczono mnie do noszenia pastorału. Jak biskup urzęduje to takie są momenty, że oddaje go, bo zajęty jest mszą, a kleryk w kapie i w welonie stoi przy ołtarzu i trzyma pastorał. Bardzo byłem dumny z tej roli. Mam nawet zdjęcie z Bożego Ciała, kiedy ulicami Płocka szła procesja. Arcybiskup Nowowiejski prowadzi – niesie Najświętszy Sakrament, a przed nim, przed baldachimem ja idę z pastorałem, jaka to była duma! Tak wyglądały moje spotkania z Arcybiskupem podczas różnych ceremonii.
- Jak alumni spędzali czas wolny od zajęć?
W roku szkolnym były to przede wszystkim wypady na miasto. Polegały one na wspólnym wyjściu większej grupy kleryków pod opieką wychowawcy, w pełnym rynsztunku: w sutannach, kapeluszu i pelerynie. Biedny kleryk, który został zauważony bez jednego z tych studenckich emblematów.
- A podczas wakacji?
Wakacje seminarium spędzało w Brwilnie, w słynnej „Antoniówce”. Jeśli ktoś z alumnów chciał, mógł tam przebywać nawet całe wakacje. Biskup często do nas przyjeżdżał na tydzień, czy dwa. Siedział sobie na balkonie, czytał, chodził na spacery po ogrodzie, po lesie. Zawsze ktoś z alumnów mu asystował i w razie potrzeby pomagał. W „Antoniówce” była kaplica. Pamiętam, że służyłem tam Biskupowi do mszy. Po obiedzie Ksiądz Arcybiskup szedł z nami na taras. Jeśli miał jakąś ciekawą książkę, dawał nam do czytania. Siadał na fotelu, a jeden z nas czytał. Męczył nas tym. Pogoda śliczna, my na rzekę się rwiemy, na łódki, do wody, a on nas tutaj trzyma. Nieraz zdrzemnął się, a przynajmniej zdawało nam się, że śpi. Kleryk przestawał czytać, a on się wtedy budził: „No czytaj, czytaj!”. Raz, kiedy zasnął, udało się nam uciec…
- Pamięta Ksiądz jakąś ciekawą przygodę z pobytu w Brwilnie?
Pewnego roku naszemu seminarium jeden z płockich prałatów, ks. Wilkoński (przyjaciel Biskupa, bardzo zamożny człowiek) zafundował łódź sportową na sześć wioseł. Do jednego wiosła jeden, siedzenia na kółkach. Nazywała się „Behemot”. Utworzyliśmy załogę. Mnie wybrali na sternika. Dumny byłem z tego. Zdarzyło się kiedyś, że przebywał z nami prałat Słonicki. Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby Księdza Biskupa tą łodzią przewieźć do Płocka. Biskup nie bardzo się kwapił, ale ksiądz prałat tak go jakoś namawiał, że się zgodził. Przygotowaliśmy łódź, poduszkami wymościliśmy Biskupowi siedzenie, załoga gotowa, wszyscy w jednakowym stroju, ja za sterem i Biskup siada – płyniemy do Płocka. Takimi susami ta łódź posuwała się naprzód. Przepłynęliśmy ze dwa kilometry i od tego kiwania się łodzi Biskup nabawił się choroby morskiej i to tak silnej, że stracił przytomność. Dopływamy do brzegu, wynosimy biskupa na brzeg. Jeden z kolegów poleciał na wieś, żeby jakąś furmankę załatwić i dowieźć Biskupa do Brwilna. Tak też się stało. Przyjechała furmanka, wsadziliśmy tam Biskupa jeszcze nieprzytomnego i zawieźliśmy do „Antioniówki”. Na drugi dzień dziękował nam, żeśmy się tak natrudzili: „Mam ponad sto kilo, a wyście mnie dźwigali”. Dużo rozmawialiśmy z Biskupem. Pamiętam w Brwilnie, że często opowiadał o swoich czasach seminaryjnych, studiach, latach biskupstwa. Często o coś pytaliśmy, a on odpowiadał. Ja go częstowałem swoimi bajkami, wierszykami. Marzyłem, że będzie mnie święcił. Niestety wojna wybuchła, Biskupów zamordowano…
- Czy w osobie Księdza Arcybiskupa dało się odczuć coś nadzwyczajnego?
Bez wątpienia. Ja patrzyłem na niego, jak w obrazek. Kiedy odprawiał nabożeństwa bił od niego nimb świętości. Wspaniały człowiek.
- Które z Jego cech szczególnie zwróciły uwagę Księdza Kanonika?
To był mądry człowiek i gorliwy Biskup. Świadczy o tym między innymi jego troska o seminarium. Pobudował Niższe Seminarium, które było jego oczkiem, często je odwiedzał, pomagał, jak mógł. Poza tym – wielka pobożność, on był zawsze rozmodlony. Można go było spotkać albo w domu, albo w kaplicy. Serdeczny dla alumnów, kochał bardzo kleryków. W skali krajowej był biskupem od spraw abstynenckich, opowiadał nam nieraz historie z tych obrad. Wymowę miał trochę trudną, zwłaszcza w starszych latach, jąkał się, zacinał, już miał taki starczy głos. Pamiętam, np. że nie mógł wymówić słów „kongres antyalkoholiczny”, mówił coś w rodzaju „kokoliczny”, mimo to był wspaniałym człowiekiem. Jego aresztowanie, potem śmierć przeżyłem bardzo boleśnie. Często modliłem się za niego, a teraz do niego.
- Co Ksiądz Kanonik myślał o wszczęciu procesu beatyfikacyjnego A. J. Nowowiejskiego?
Śledziłem tę sprawę. Niepokoiłem się, dlaczego tak długo to trwa. Przecież on powinien od razu być ogłoszony nie tylko błogosławionym, ale i świętym! Z jego osoby aż kapało od świętości i gorliwości. A tymczasem lata mijały. Okazuje się, że łatwiej zostać świętym niż doczekać się kanonizacji.
- Po wojnie prałat Helenowski walnie przyczynił się do upamiętnienia Biskupów Męczenników. Czynił wiele starań o wyniesienie ich na ołtarze…
Księdza Helenowskiego znałem bardzo dobrze. Był przede mną proboszczem w parafii Wyszyny, potem przeszedł do Sikorza, wiele razy go odwiedzałem. Prowadził tam hodowlę wina. Był bardzo przedsiębiorczy. Wyrabiał wino mszalne, którym i mnie obdarzał. Żyliśmy w przyjaźni. Jakiś czas pracował wśród Polonii we Francji. Kiedyś żartobliwie mówi do mnie: „Księże, mi się należy w Wyszynach pięć hektarów ziemi! – Niech ksiądz prałat bierze – odparłem – chętnie oddam, tylko co to za okazja?” Okazało się, że na terenie parafii mieszkał pewien dziedzic, który nie kwapił się z niesieniem pomocy kościołowi (na budowę, remonty). No i w końcu przyszedł kres jego ziemskiego życia. Proboszcz wykorzystał ten fakt, żeby ściągnąć z jego ziemi wszystkie należności, które przez lata narosły – na potrzeby kościoła. Rodzina przychodzi w sprawie pogrzebu, a prałat mówi: „Dobrze, ale najpierw pojedziemy do rejenta i zapiszecie na parafię pięć hektarów ziemi, która przylega do plebanii”. Nie chcieli. Oparło się wszystko o kurię, która stanęła po stronie dziedziców. Ale on i kurii nie posłuchał. Był uparty. Pogrzeb odwlekał się w czasie, dopóki nie zrobili aktu rejentalnego. Oczywiście ziemi nie wziął dla siebie tylko oddał na parafię. Prałat bardzo dużo robił dla uczczenia Biskupów: „kalendarzyki” z modlitwami, tajemniczki różańcowe, pulpity pod mszał, kielichy ufundował z podobiznami Biskupów.
A jak zapamiętał Ksiądz biskupa Wetmańskiego?
Biskup Wetmański to był święty człowiek. Szkoda, że tak zapomniany w diecezji. Mówił piękne kazania. Podczas jego homilii na mszach w wizytowanych parafiach wszyscy płakali. Drugi wątek z biskupem Leonem, który mi się przypomina, jest radosny. Mimo surowych warunków życia w seminarium, klerycy lubili niekiedy robić psikusy. Pewnego dnia wymyślili zabawę, która polegała na polewaniu wodą alumnów wychodzących drzwiami seminaryjnymi w kierunku ogrodu. Ponad tymi drzwiami jest balkon, na którym oczekiwali z wiadrem pełnym wody na potencjalną ofiarę. Zdarzyło się, że w kierunku ogrodu udawał się biskup Wetmański. Skoro tylko klerycy zauważyli postać w sutannie, chlusnęli bez namysłu wodą – prosto na świątobliwego Sufragana. Dochodzenie ówczesnego rektora seminarium, ks. Strzeszewskiego doprowadziło do szybkiego wykrycia sprawcy, który miał być wydalony ze szkoły. Dowiedziawszy się o tym biskup Leon wstawił się za winowajcą, mówiąc mniej więcej takie słowa: „Księże, my też kiedyś byliśmy młodzi i robiliśmy psikusy, proszę mu darować”. Machnąwszy ręką, dodał: „Korona mi z głowy nie spadła, bo i tak jej nie mam”.
- Pozwolę sobie nieco odbiec od tematu. Jak Ksiądz Kanonik odebrał obecną od roku 1970 Mszę świętą w nowym kształcie, według Mszału Pawła VI? Czy możemy obie formy (przedsoborową i posoborową) porównywać? Którą wersją mszy wolał się Ksiądz modlić?
Łaciny żałuję do dziś. Według mnie popełniono błąd pozbywając się jej, a wprowadzając do liturgii języki narodowe. Łacina była językiem całego Kościoła. Gdzie nie pojechałem za granicę, wszędzie mogłem Mszę świętą odprawić. Byłem cztery razy w Ameryce i chcąc celebrować mszę musiałem szukać kościoła polskiego. Po drugie – ja w łacinie widziałem język wspaniały do śpiewu, melodyjny. Jak się śpiewało prefację, to serce rosło, albo „Te Deum laudamus”. Mój brat należał do chóru w Szelkowie. Przed wojną, jak ksiądz ogłosił, że będą ostatnie nieszpory z „Te Deum laudamus”, to chór musiał być co do jednego. Myśmy tego „Te Deum” nie rozumieli, ale śpiewaliśmy pełną siłą, bo czuliśmy, że w tym jest coś wielkiego. A teraz, gdy mamy nabożeństwa po polsku – wszystko jest takie proste, płytkie. Do tej pory marzę, żeby nam pozwolili jeszcze po łacinie odprawiać. Mówi się, że teraz każdy rozumie Mszę świętą, a ja widzę coś innego, że teraz ludzie przychodzą do kościoła, jak do teatru – nie modlą się, tylko patrzą, co się przy ołtarzu dzieje. Ksiądz się modli, a oni są tylko tego świadkami. Przecież kiedyś każdy miał książeczkę z mszą w języku polskim, więc z powodzeniem mógł w niej uczestniczyć, śledząc akcję liturgiczną. Od dzieciństwa, a potem przez całe seminarium wzrastałem w umiłowaniu liturgii sprawowanej po łacinie. Pamiętam, że w niedzielne popołudnia odbywały się w katedrze uroczyste nieszpory z udziałem księży kanoników i braci kleryckiej. Odpowiedzialnym za ich przeprowadzenie był wikariusz katedralny, którego niekiedy z dumą zastępowałem. Śpiewaliśmy „Tota pulchra est Maria…” piękne to były śpiewy i czasy…
- Bardzo dziękuję za rozmowę.

wtorek, 12 lipca 2011

Kapłan według Serca Chrystusowego


Refleksje w 130. rocznicę świeceń kapłańskich Antoniego Juliana Nowowiejskiego


Rysy duchowości błogosławionego arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego


Duchowość kapłana jest niczym innym jak odzwierciedleniem i uobecnieniem duchowości Jezusa Chrystusa, Boga Wcielonego, Boga – Człowieka, jedynego Arcykapłana Nowego Przymierza. Nie można więc zrozumieć duchowości kapłańskiej bez świadomości tożsamości Jezusa i Jego misji, którą sam Pan określił w synagodze nazaretańskiej, odczytując słowa proroka Izajasza: „Duch Pański spoczywa na mnie, ponieważ mnie namaścił i posłał mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski od Pana” (Łk 4, 18-19).[1]
Duchowość kapłańska, realizowana przez bł. Antoniego, obejmowała niewątpliwie całość jego doświadczenia wewnętrznego, myśli, uczucia, zachowania i postawy, które rodziły się w jego sercu z głębokiej świadomości relacji do Boga. Specyfika tej relacji oparta była na udziale Arcybiskupa w misji Chrystusa, Najwyższego Kapłana i występowaniu w Jego imieniu.
Poczynając od sprecyzowania znaczenia „duchowości” oraz zarysowania sensu urzędu kapłańskiego i związanego z nim przeznaczenia do specjalnej służby Bożej, w artykule ukażemy osobę i posługę Pasterza Diecezji Płockiej, zwracając szczególną uwagę na duchowość, którą naznaczone było jego życie. Nasze rozważania oprzemy na wypowiedziach Ojców Kościoła oraz współczesnych publikacjach.[2] Zasadniczą część opracowania stanowić będzie próba ukazania duchowości Płockiego Męczennika – kapłana, który oparł swoje życie na zjednoczeniu z Chrystusem w sakramencie kapłaństwa. Na podstawie wspomnień i świadectw o Arcybiskupie Nowowiejskim pragniemy ukazać, iż kapłaństwo to dotykało jego najgłębszej istoty, naznaczając go niezatartym znamieniem ogarniało całe postępowanie,modus vivendi i relację do bliźnich.

1.     Kapłaństwo służby, ofiary i świętości

Pod pojęciem „duchowość” pragniemy rozumieć styl życia i postępowanie według Ducha,[3]któremu właściwe są przekonania, motywacje, decyzje – jako zespół postaw rodzących się w sercach pobudzonych przez Ducha Bożego.[4]
Aby pełniej oddać definicję duchowości odzwierciedlającej podjęte zagadnienie wychodzimy z przekonania o istnieniu jednej duchowości – chrześcijańskiej; ukonkretnia się ona w wielości i różnorodności powołań i misji, do której liczni wyznawcy Chrystusa czują się szczególnie wezwani. W obrębie chrześcijaństwa mówimy o duchowości opartej na osobie Jezusa i wynikającej z głoszonej przez Niego Ewangelii, która jest jedna dla wszystkich pragnących wieść życie duchowe. Jeden jest też święty, powszechny i apostolski Kościół, Jego Mistyczne Ciało i Lud Boży. Chrystus – Droga, Prawda i Życie[5] jest zarazem przyczyną celową, wzorczą i sprawczą chrześcijańskiej duchowości, co zostało wyrażone w liturgicznej doksologii „przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie”. Ten właśnie chrystocentryzm sprawia, że duchowość chrześcijańska, choć praktykowana jest w wielorakich formach, zachowuje istotową jedność.[6]
Na kształt współczesnej duchowości kapłańskiej wywarł wpływ między innymi K. Marmion († 1923), rówieśnik Arcybiskupa, założyciel opactwa w Mont – César, zdaniem którego kapłan, jako pomazaniec Boży (alter Christus), powinien żyć duchem głębokiej wiary i modlitwy, dążąc do wyższej świętości i być wzorem doskonałości dla wszystkich wiernych. Znaczną rolę belgijski przeor przypisywał również tak umiłowanej przez Pasterza Płockiego liturgii, która włączając duszę w tajemnicę Chrystusa harmonizuje ją z myślą i życiem Kościoła, i jest dla niej narzędziem łaski, specyficznej dla danej tajemnicy.[7]
Pełniący urząd święceń wykonują swoją posługę wobec Ludu Bożego przez nauczanie (munus docenti), kult Boży (munus liturgicum) i rządy pasterskie (munus regendi).[8] Wszystkim tym trzem funkcjom odpowiadało pokorne życie i gorliwa praca Płockiego Męczennika, a cała jego posługa była owocnym realizowaniem kapłaństwa służebnego. Wszak „urząd, który Pan powierzył pasterzom ludu swego, jest prawdziwą służbą”.[9] Wyprzedzając zapisy dokumentów Vaticnaum II rozumiał Arcybiskup kapłaństwo jako całkowite skierowanie się ku Chrystusowi i ludziom, w pełni zależne od Chrystusa i Jego jedynego kapłaństwa. Ten szczególny sakrament Jezusowego wybraństwa i namaszczenia pojmował jako powołanie ustanowione dla dobra ludzi i wspólnoty Kościoła, który bardzo ukochał, zarówno w wymiarze lokalnym, jak i powszechnym.[10]  
Sakrament święceń przekazuje świętą władzę, która jest jedynie władzą Chrystusa. Wykonywanie tej władzy powinno więc stosować się do wzoru Chrystusa, który z miłości uczynił się ostatnim i stał się sługą wszystkich.[11] „Słusznie więc nazwał Pan opiekę nad owieczkami dowodem miłości względem Niego”.[12] Jeszcze większa odpowiedzialność spoczywa na biskupach, ponieważ, „sakra biskupia wraz z urzędową funkcją uświęcania przynosi również funkcję nauczania i rządzenia (...) przez włożenie rąk i przez słowa konsekracji udzielana jest łaska Ducha Świętego i wyciskane święte znamię, tak że biskupi w sposób szczególny i dostrzegalny przejmują rolę samego Chrystusa, Mistrza, Pasterza i Kapłana, i w Jego osobie (in Eius persona) działają”.[13]
Istotą ka­płaństwa sakramentalnego jest zjednoczenie z Chrystusem, Najwyższym Kapłanem, i działanie w Jego imieniu. Na mocy sakramentu kapłaństwa biskup uczestniczy w potrójnej misji Chrystusa: kapłana, proroka i króla, kiedy sprawuje sakramenty, szczególnie Najświętszą Ofiarę, gdy głosi Słowo Boże oraz niezmienne prawdy dotyczące wiary i moralności, a także gdy jak pasterz prowadzi Lud Boży, przewodnicząc modlitwie i dziełom miłosierdzia.[14]
Dar z siebie, źródło i synteza miłości pasterskiej, jest przeznaczony dla Kościoła. Tak postąpił Chrystus, który „umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie” (Ef 5, 25); tak winien postępować także kapłan. Wraz z miłością pasterską, która nadaje szczególny charakter posłudze kapłańskiej jako amoris officium,[15] „kapłan, który odpowiada na skierowane do niego powołanie, potrafi ze spełnianej posługi uczynić przedmiot miłości, stąd Kościół i ludzie stają się głównym obiektem jego zainteresowania; z taką właśnie duchowością będzie zdolny do miłowania Kościoła powszechnego i tej jego części, która jest mu powierzona, z całym oddaniem oblubieńca dla Oblubienicy”.[16] Dar z siebie nie ma granic, nosi bowiem cechy oddania apostolskiego i misyjnego Chrystusa Dobrego Pasterza, który powiedział: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz” (J 10, 16).[17]
Kapłani, na mocy powszechnego powołania do świętości, do której są wezwani wszyscy wierzący mocą sakramentu chrztu,[18] realizują ją przez uczestniczenie w doskonałości Boga i zjednoczeniu z Chrystusem w Duchu Świętym.[19] Paraklet nie tylko ukazuje nowe perspektywy rozwoju duchowego człowieka i środki prowadzące do tego celu, ale staje się zaczątkiem nowego życia, polegającego na upodobnieniu się do Chrystusa przez miłość. Miłość Chrystusa jest zatem podstawowym wyznacznikiem duchowości chrześcijanina, a tym samym życia duchowego kapłana.[20]
Duchowość kapłańska, będąc w pełni duchowością chrześcijanina zanurzonego w Chrystusie, uzyskuje swoją specyfikę dzięki „nowej godności i według właściwych jej tylko sposobów wypływających z sakramentu kapłaństwa”.[21] Jej szczególny charakter wynika z poświęcenia się Bogu w sakramencie kapłaństwa, który – jak stwierdza Konstytucja dogmatyczna o Kościele – różni się od kapłań­stwa powszechnego „istotą a nie stopniem tylko”.[22] Życie wewnętrzne kapłana jest więc określane przez tę szczególną formę poświęcenia się Bogu: poświęcenia, dzięki któremu kapłan staje się narzędziem Chrystusa, Naj­wyższego Kapłana. Z sakramentu kapłaństwa wynika moc działania „w imieniu i w zastępstwie Chrystusa”[23] oraz szczególna łaska dążenia do doskonało­ści.[24] Kapłaństwo Chrystusowe nie tylko wzywa do nowej formy świętości, ale jest źródłem mocy, dzięki której kapłan w swoich ludzkich ograniczeniach jest wspierany „świę­tością Tego, którego reprezentuje”.[25] Konsekracja sakramentalna sprawia, że życie duchowe kapłana jest kształtowane i określone przez postawy i wzory postępowania Jezusa Chrystusa, które objawiły się w Jego ziemskim życiu.[26]
Jan Paweł II podkreślił w adhortacji Pastores dabo vobis, że Pan Jezus w czasie swej ziemskiej misji ukazał „doskonałe i ostateczne oblicze kapłaństwa”, przede wszystkim w swojej męce, śmierci i zmartwychwstaniu. Jego posłannictwo jako Pośrednika między Bogiem a człowiekiem[27] wypeł­niło się ostatecznie w ofierze Krzyża, dzięki której przekazał wszystkim swoim uczniom godność i posłannictwo kapła­nów Nowego i Wiecznego Przymierza.[28]
Władza kapłańska Jezusa Chrystusa jako Głowy Kościoła wynika z Jego służby,[29] z Jego daru z siebie, z całkowitego po­święcenia się z miłości dla Kościoła w duchu posłuszeństwa woli Ojca: „Chrystus czyni to wszystko w najdoskonalszym posłuszeństwie Ojcu: jest jedynym prawdziwym cierpiącym Sługą Boga, jednocześnie kapłanem i ofiarą”.[30] Upo­dobnienie do Chrystusa Głowy i Pasterza Kościoła domaga się od kapłana postawy służby, obejmującej całe jego życie duchowe.
Świadectwa towarzyszy życia Płockiego Błogosławionego, kapłanów i świeckich, którzy poznali go osobiście, przekonują nas, iż był człowiekiem ukształtowanym według Bożego Ducha, ustanowionym dla ludu, pragnącym świadczyć o odwiecznej Miłości.
„Długie lata życia i biskupstwa abpa A. J. Nowowiejskiego, pisze W. Góralski, ujawniły bardzo wyraźnie jego nieprzeciętną osobowość i duchowość. Wynosząc z domu rodzinnego głęboką wiarę i wysoką kulturę duchową, obdarzony niezwykłą siłą woli oraz zdolnościami umysłowymi, umiejąc współpracować z łaską, osiągnął znaczny stopień doskonałości chrześcijańskiej, który umożliwił mu chlubnie wypełnić swoje życiowe zadania kapłana a potem biskupa. Jego głęboka duchowość oparta była na autentycznej wierze, prawdziwej pokorze, niezwykłej prostocie i prawości charakteru, kulcie prawdy, umiłowaniu drugiego człowieka”.[31]
Pracowitość i maksymalne wykorzystanie czasu w obliczu Boga to istotne znamiona chrześcijańskiej postawy Rządcy diecezji płockiej. Owa pracowitość łączyła się ze zniecierpliwieniem, aby czym prędzej jedno dzieło skończyć i rozpocząć następne, nie mniej ważne. Jednocześnie unikał rozgłosu, nie pragnął stać na świeczniku. [32]
Obszerne wspomnienie o Męczenniku pozostawił ks. Wincenty Helenowski (1893-1980), zapalony promotor kultu Płockich Biskupów.[33] Według opinii Księdza Prałata dewizą życia Arcybiskupa były słowa św. Pawła: „Z łaski Bożej jestem tym, czym jestem i łaska Jego na próżno nie była mi dana” (1 Kor 15, 10) oraz słowa św. Jana: „Dobry pasterz życie swoje oddaje za owce swoje” (J 10, 11).[34] Całe życie troszczył się o duchowe dobra swoich wiernych, a „swoim postępowaniem zasłużył na miano najdroższego ojca i najukochańszego pasterza płockiej diecezji”.[35]

2. Modlitwa i umiłowanie liturgii

W dziedzinie ducha cechowała Arcybiskupa głęboka, szczera modlitwa i cześć dla Eucharystii, połączona z kultem Matki Boskiej, Królowej Korony Polskiej. Będąc świadkiem nie jednej modlitwy Seniora polskiego Episkopatu K. Jędrzejewski doświadczał uduchowionej, kontemplacyjnej modlitwy, rozmowy z Bogiem, a biorąc udział zarówno w celebrowanych, jak i cichych mszach św. w prywatnej kaplicy bł. Męczennika, odczuwał, że ma do czynienia z osobą szczerej modlitwy. Z tych źródeł czerpał moc dla Służby Bożej: przy ołtarzu, w konfesjonale, w Akcji Katolickiej, w służbie Miłosierdzia – od pierwszych dni kapłaństwa aż do Męczeńskiej Golgoty w nieludzkiej kaźni.[36]
Profesor Jędrzejewski wspomina o szczególnym umiłowaniu przez naszego Jubilata Mszy świętej oraz pokornej dbałości o właściwe jej celebrowanie: „Kult Eucharystii, życie eucharystyczne było widoczne w każdej celebrze (…). Celebrans przestawał być centralną postacią, jego ruchy, jego słowa szły do Eucharystycznego Chrystusa”.[37] W podobnym duchu wypowiada się rektor płockiego seminarium w l. 1963-1974 M. Molski;[38] we wspomnieniu spisanym w przeddzień 50. rocznicy męczeńskiej śmierci Pasterza diecezji zwraca uwagę na dwie wyróżniające cechy: jego służba liturgiczna i jego stosunek do alumnów.
„Do służby liturgicznej, pisze M. Molski, przywiązywał Ordynariusz wielką wagę, Jego celebry w katedrze miały przebieg okazały. (…) W czasie uroczystej celebry zmieniał się wyraźnie – przyjmował postawę prostą, jego ruchy nabierały lekkości, a zarazem dostojeństwa. Ale nie zewnętrzna bogata oprawa liturgiczna i formy zachowania były tu najważniejsze. Na uwagę zasługiwało wewnętrzne skupienie celebransa; dla niego istniała przede wszystkim Ofiara, którą sprawował. (…) Bez zbędnej zwłoki i pośpiechu celebrans, skupiony wewnętrznie, recytował tekst liturgiczny z wielką starannością, jak ktoś powiedział, rzeźbiąc każde słowo”.[39]
Sam Arcypasterz przestrzegał niejednokrotnie przed zrytualizowaniem ceremonii liturgicznych, pisząc w „Agendzie Pasterskiej”: „Modlitwom brak często głębszej treści. Modlitwy zawarte w księgach liturgicznych wykonywane pośpiesznie, często mechanicznie, nie wnoszą pokoju do duszy, lecz raczej potęgują zamęt i rozdwojenie. Owocem tego jest rutyna, bezduszny formalizm”.[40] Zachęcał również do piętnastominutowego, a nawet dłuższego dziękczynienia po Mszy świętej.[41]
Barwny obraz osobowości i duchowości kapłańskiej bł. A. J. Nowowiejskiego pozostawił w swoich cennych wspomnieniach ks. Lech Grabowski. Jego pierwsze zetknięcie się z Biskupem Płockim miało miejsce w 1920 r. podczas celebrowanej przez niego w bazylice katedralnej uroczystej Pasterki, którą jako dziecko zapamiętał, a po latach opisał następująco:
„Podczas gdy gromko zabrzmiały organy wraz z chórem śpiewaków jakimś tryumfalnym hymnem, bardzo powoli szedł biskup dostojnie z pogodnie podniesioną głową i błogosławił nań oczekujące jego umiłowany lud Bożych dzieci. I wtedy jeden zda się niewiele znaczący szczegół ów chłopiec podpatrzył. W tej religijnej procesji: biskup błogosławił wcale nie jakąś masę ludzką czy abstrakt ogółu, lecz każdego pojedynczo oddzielnie człowieka, z którego oczyma stale się spotykał spojrzeniem swoim sympatii pełnym; takie to było rodzinne spotkanie”.[42]
Po raz kolejny otrzymujemy potwierdzenie o umiłowaniu przez Arcypasterza modlitwy, bez względu na jej miejsce – w ciszy prywatnej kaplicy czy w tłumie zgromadzonych na liturgii. „(…) Przed kaplicą dostojnik klęcząc najpokorniej coram Sanctissimo, pogrążył się – jakby przydługo – w cichej adoracji. Wszystkim tu obecnym stało się widoczne, że ludzka dostojność poczuła się niczym wobec tajemniczej Obecności jakiejś, która nie mniej była rzeczywistością niż rozmodlony lud w świątyni obecny. Było to świadectwo oddane Prawdzie, czytelne dla wszystkich (…)”.[43]
Młody uczestnik „liturgii niebiańskiej” widzi Biskupa okadzającego ołtarz. Celebrans „wraz z tymi kadzideł dymami duszę swą i serce ku wyżynom nieba wciąż wznosi i… wznosi. Gdy znowu z tronu ‘Gloria’ intonuje w uniesieniu biskup, zda się porywa całą świątynię spowitą w uwielbieniu Boga. A potem ‘orację’ w imieniu walczącego jeszcze na ziemi Kościoła śpiewa arcykapłan. Musi on być świadom swej niezwykłej roli jak najpełniejszego pośredniczenia pomiędzy światem a jego Stwórcą”.[44]
Niewzruszona wiara celebransa w zetknięciu z eucharystycznym Misterium stanowiła doskonałe wypełnienie dla jego duchowości. Ceniący ponad wszelką wątpliwość majestat i piękno ceremonii liturgicznych sam Męczennik świadczył jak bliska jest mu Ofiara, którą składa na ołtarzu Pańskim w płockiej katedrze. Podniosłość chwili domagała się należytego usposobienia naszego Piewcy liturgii i takie usposobienie prawdziwie ten Mistrz ceremonii posiadał. Obcowanie z ofiarą Mszy świętej było dla Błogosławionego przebywaniem w Bożej obecności, które promieniało na całe jego kapłańskie życie i posługę. Posiadał arcybiskup Nowowiejski dar pokornego trwania przed obliczem Najwyższego, który go wybrał i powołał do świętości. Głębokie przekonanie o obcowaniu na liturgii z Sacrum przemieniało jego postawę, ruchy, gesty, które odzwierciedlały głęboką cześć Biskupa dla Najświętszej Eucharystii. Jednocześnie nie skupiał uwagi na sobie, ale kierował serca i umysły wiernych ku rzeczom nieprzemijającym.[45]
Uduchowiona liturgia była niewątpliwie budulcem dla kapłańskiej tożsamości Płockiego Liturgisty. „Jak gdyby z zaświatów, wspomina dalej L. Grabowski, odchodzą odgłosy następnych części Mszy pontyfikalnej, nie mniej nabrzmiałych treścią, tętniących bogactwem ukrytego ducha: dostojnie zwolnione – wyakcentowane czytania biblijne, potem Słowo Boże mocne w swej szczerości ustami biskupa, serdecznie składanej za siebie Ofiary spowitej w kadzidlanych dymach, wzniosły hymn prefacji i wreszcie kulminacja w kanonie zawarta. (…) Nastała chwila, gdy zwykłe postacie: i chleba i wina stają się w przemianie ludzkim Ciałem Boga. Nad głową kapłana z wiarą zapatrzoną biała Hostia mała wzniesiona drżącymi rękoma zostaje w bezruchu, by w chwilę potem sylwetka biskupa w swym kornym ukłonie przyklęka ku ziemskiemu prochu. To już naprawdę wcale nie przepiękna ceremonia ludzka. To z Niebios zstępuje Anielska Liturgia! Zmilcz serce! Zgłuchnij wyobraźnio! Myśl się rozpływa w mistycznym bezczasie”.[46]
„Takie to były te ‘cudowne czary’, konkluduje ks. Grabowski, Mistrza – Liturgisty, które w niewiadomy sposób przez długie lata przetrwały w pamięci, jakby sen bajeczny. W zdumienie wprawiają koleje życia małego chłopca, który przywędrował z daleka, z Podola do starego grodu mazowieckiej ziemi, by właśnie tutaj przeżyć najpiękniejsze chwile, co zawdzięczać będzie niezwykłej postawie wielkiego biskupa”.[47]
Śmiało zatem możemy stwierdzić, iż duchowość kapłańska bł. Antoniego Juliana wypływała z duchowości eucharystycznej, w niej znajdowała swoje dopełnienie i do niej prowadziła.
  
3. Wychowawca alumnów i ojciec kapłanów

Studia seminaryjne, według wizji ks. Nowowiejskiego, powinny opierać się nie tylko na meblowaniu umysłów, ale i serc, na kształtowaniu charakteru i ducha; miały być, można powiedzieć, szkołą duchowości kapłańskiej. Wzorem i duchem dla tak rozumianych i pożądanych postaw była owa „forma gregis”, jaką dla duchowieństwa diecezji bezsprzecznie była postawa duchowa i głęboka religijność kapłaństwa, realizowanego z całą konsekwencją w osobie Arcypasterza. „Musiał on mieć zaiste, twierdzi L. Grabowski, wspaniałą wizję kapłana, przy pomocy którego chciał nieustannie i niestrudzenie odradzać żywą religijność całej swej diecezji. Ideał ten wyraził 13 czerwca 1931 r. z okazji swego jubileuszu w owym pięknym liście pastoralnym o godności kapłaństwa”.[48]
W sferze kontaktów z alumnami ksiądz Antoni dał się zapamiętać jako prawdziwy ojciec i wychowawca – już od momentu pełnienia funkcji wiceregensa a potem regensa seminarium. Troska i zainteresowanie bracią klerycką trwało, choć na inny sposób, po roku 1908, w którym prałat Nowowiejski objął urząd ordynariusza diecezji.[49] Z jego inicjatywy pobudowano w Brwilnie słynną „Antoniówkę”, która stała się wakacyjnym miejscem wypoczynku i rekreacji kleryków. Kilka tygodni swojego urlopu spędzał tu również Arcybiskup Nowowiejski. Był blisko swoich podopiecznych, codziennie odprawiał im Mszę świętą i nabożeństwo adoracyjne; we wspólnym refektarzu uczestniczył w posiłkach. Po obiedzie i kolacji odbywała się rekreacja z udziałem ks. Arcybiskupa; niekiedy wypełniała ją rozmowa i dyskusja, kiedy indziej lektura jakiejś książki.[50] Tutaj właśnie – na werandzie z rozległym widokiem na Wisłę – „rozpoczynała się z przedziwną prostotą rodzinna pogwarka ojca diecezji ze swymi synami – przyszłymi jego współpracownikami. Była to jakaś duchowa uczta, prawdziwe sympozjon, kopalnia złotych, bo unikalnych zachowań się ludzkich, sznur z nanizanych pereł zwyczajnych wyrazów, lecz przesyconych tym humanizmem, którym ongiś żyli chrześcijanie pierwotni. To dla młodych ludzi była prawdziwa lekcja najwłaściwszego dla nich savoir-vivre’u; nie tyle pouczana, co ukazywana czy współprzeżywana – nie tyle co do formy, ile co do ducha zaczerpanego u samego źródła: uszanowanie godności człowieka, której bojowym rzecznikiem był zdeklarowanie i zawsze biskup Nowowiejski”.[51]
„Bliska więź, jak się wtedy wytwarzała, konkluduje M. Molski, nie pozostawała bez wpływu na nich jako księży w trudnych latach okupacji. W pamięci ich pozostał jasny obraz człowieka, dobrego Pasterza, który żył swoją diecezją i dla niej poświęcał się całkowicie”.[52]
 „Nowowiejski, pisze L. Grabowski, był zawsze i wszędzie wielkim wychowawcą, który zapomniawszy zupełnie o sobie, z całą pasją został otwarty ku potrzebom ludzkim, troszcząc się o każdą spotkaną osobę, o jakąś korzyść dla niej, o jej podźwignięcie, o jej czymś zbudowanie, o wyprostowanie czy o naświetlenie, o nakierowanie ku czemuś czy uwrażliwienie na coś tego godne”.[53]
Biskup kochał alumnów bardzo – po ojcowsku i była to miłość odwzajemniona; kochał każdego z osobna, nie faworyzując jednak żadnego z kleryków. Czuł się wśród nich dobrze, jak we własnej rodzinie, a i alumni czuli, że swoim sercem – bez szumnych frazesów – jest obecny w swym rodzinnym gronie. Podczas wspólnego wypoczynku w brwileńskim letnisku nie zdarzyło się, aby „na krużgankach dworzyszcza owego lub na kwietnych ścieżkach pięknego ogrodu spotkawszy alumna, o coś go nie spytał albo przynajmniej życzliwie nie spotkał. To był jego całkiem naturalny a podstawowy przejaw tej jego kultury wewnętrznej, już wyniesionej z rodzinnego domu, na którą wypielęgnowana kultura kapłańska mu się nakładała”.[54]
Ten duchowy Przewodnik, jak określił bł. Antoniego abp J. Pawlina,[55] „miał poczucie władzy i pamięć na jej sakralny charakter. Dlatego wiało odeń jakąś nieuchwytną wielkością. Czasem zbeształ księży, ale ich kochał. W chwilach jakichś podniosłych momentów w życiu diecezji (…) przemawiając do nas wzruszał się i powtarzał za św. Pawłem: „Vos estis gaudium meum et corona mea”. I ten posągowy Arcypasterz w świetnym wyrazie swojej osobowości, został sponiewierany, skatowany i zamęczony przez zbrodniarzy ‘cywilizowanych’”.[56]
F. Kuligowski z dumą przyrównuje podobieństwo swoich cech charakteru do osobowości Płockiego Pasterza; jednocześnie pokornie wyznaje, iż brak mu „głębi wiary Nieboszczyka i cnót Jego przepięknej duszy”.[57]
Harmonijny chorał życia Męczennika – Arcypasterza olśniewała prostota i szczerość w relacjach z innymi.[58] Rozumiał konieczność i obowiązek trwania na posterunku nawet w chwilach dziejowych. W 1920 r. wydał zarządzenie, aby pasterze nie opuszczali swoich stanowisk i sam służył przykładem. Świadkowie zgodnie stwierdzają ogromne panowanie Jego nad sobą w chwili, kiedy walka toczyła się pod oknami jego rezydencji. Podtrzymywał na duchu zdenerwowanego kapelana. W mieście krążyła wiadomość, że po odmówieniu pacierzy, najspokojniej położył się do łóżka. Na uwagę, że żołdactwo lada chwila może wpaść i zabić – spokojnie odpowiedział: „no to mnie zabiją w łóżku”. Przykład Pasterza działał, liczba tych, którzy opuścili parafię była minimalna. Straty po burzy były minimalne.[59]
Dbając o własną duchowość biskup Antoni był zatroskany również o wysokie morale swoich kapłanów. „Raną, która ciągle krwawiła w sercu Arcypasterza, wspomina K. Jędrzejewski, była sprawa kapłanów, którzy od Kościoła świętego. Arcypasterze nosił w sercu wysoki ideał kapłana, jako ‘Homo Dei’, jako ‘Sacerdos in Aetenrum’. Podkreślał niejednokrotnie i podczas wizytacji biskupich tłumaczył wiernym, kim jest ich pasterz”.[60] Bolesnym wydarzeniem związanym z posługiwaniem w biskupstwie płockim było również organizowanie się w mieście na początku ubiegłego wieku społeczności mariawitów, których szeregi zasilili również księża diecezjalni. Nawet o nich, z biegiem czasu, umiał Arcybiskup wypowiadać się z pewnym dystansem, a jednocześnie zatroskaniem o owce, które poginęły. Mawiał: „Po co dotykać bolesnych ran, tyle jest do zrobienia. Wiemy, że wśród nich są chore dusze, aleć to jednak kapłani”.[61] Gdy sprawa rozłamu w kościele płockim nabrała takiego rozgłosu, iż musieli się w nią włączyć sąd i prokuratura biskup Nowowiejski odmówił włączenia do procesu „eksperta” z ramienia kurii, ponieważ nie chciał, „aby kapłani byli sędziami braci – kapłanów (…). Kapłan, jak mówił Arcypasterz: ‘nie może być publiczny sędzią brata – kapłana. Jego trybunałem Miłosierdzia Bożego jest konfesjonał’”.[62]
Zdarzały się też powroty na łono Kościoła, wówczas „dobre serce Arcypasterza przygarnęło księdza, który porzucił Kościół, otrzymał pracę w bibliotece i wrócił do Kościoła; kapłan ze zgromadzenia OO. Paulinów w Częstochowie zamieszany pośrednio w ‘Macochiadę’ zaleczył swe rany duchowe na jednym z małych probostw w diecezji”.[63]
W sensie chrześcijańskim Arcybiskup był idealistą. Przejawiało się to szczególnie w permanentnej pracy nad sobą i dbałości o jakość życia wewnętrznego. Swoją osobą starał się odzwierciedlać wizję kapłaństwa Bożego, taki wizerunek pragnął budować w kapłanach diecezji płockiej. Dążył bł. Antoni do wzniesienia się na wyżyny męstwa, które dla najwyższej sprawy wraz z życiem gotowe jest oddać wszystko.[64]
Po porannej asyście do Mszy świętej celebrowanej przez ks. Arcybiskupa młody Wincenty, alumn Seminarium Duchownego, podobnie jak inni usługujący, był zabierany do biskupiego pałacu, który w rzeczywistości w oczach kleryka jawił się jako „zwyczajna kamieniczka, nawet skromnie umeblowana”. Podczas wspólnego śniadania Biskup „chętnie rozmawiał, a jeszcze chętniej chciał słyszeć mówiącego kleryka. Sondował go i oceniał”.[65] Arcybiskup był gościnny, wyrozumiały i dla każdego kapłana prawdziwym ojcem.
Podczas pobytu we Francji ks. Helenowski otrzymuje od biskupa Nowowiejskiego wyraźne polecenie przerwania studiów i oddaniu się opiece duchowej nad Polakami, którzy wraz z falą robotników licznie napływali za granicę. Pasterz diecezji na różne sposoby wykazywał zainteresowanie pracą swoich misjonarzy i wychodził naprzeciw pojawiającym się trudnościom tak duchowym, jak i materialnym.[66]
W czasie podróży zagranicznych ks. Biskup chętnie kupował książki, obrazy, fotografie z myślą o seminarium i drogich mu klerykach. Potwierdza tę opinię współbrat w pielgrzymowaniu do Rzymu: „Arcybiskup był hojny za granicą, ale bardzo oszczędny na wszystkie wydatki w kraju, wydatki dla siebie osobiście. Wszystkie wpływy, jakie tylko miał łożył w budowle i remonty katedry, Seminarium Duchownego, muzeum, biblioteki i Dom Katolicki”.[67]
„Jego największym dziełem, podsumowuje prałat Helenowski, była budowa żywego kościoła w duszach kapłanów i wiernych, a ta budowa stanowi w dzisiejszych czasach największą wartość człowieka. Był wzorem dla swych braci biskupów, kapłanów i świeckich. Był też pierwszym męczennikiem za sprawę wiary i swej Ojczyzny”.[68]
4. Dojrzewanie do męczeństwa
 Pełna poświęcenia posługa Błogosławionego Męczennika obfitowała w cierpienia powodowane z jednej strony porzucaniem przez księży swojego stanu, z drugiej zaś, jak już wspomnieliśmy, ukonstytuowaniem się poza zwierzchnictwem Rzymu wyznania mariawickiego. Dochodziły do tego także zwykłe, codzienne trudności związane ze sprawowaniem jakże odpowiedzialnego i nie łatwego na ówczesne czasy urzędu pasterskiego.
Błogosławiony Antoni, analizując każde słowo Mistrza, którego wiernie miłował, uświadamiał sobie coraz głębiej potrzebę dorastania do kapłaństwa służebnego, prowadzącego do ofiary z własnego życia. Trudno nie przypuszczać, aby „w sercu biskupim nie zakiełkowała ta myśl żarliwa o złożeniu z siebie takiej ofiary, jaką złożył tak przezeń miłowany Boski Arcykapłan”.[69]
„Biskup Nowowiejski, wspomina L. Grabowski, był nade wszystko mężem promieniującej zeń żywej wiary, a przecież każdy człowiek, widziany okiem wiary, ukazuje w sobie ślad niezniszczalnego swojego Stwórcy: coś z oblicza Boga. Z upływem lat później nasze przeświadczenie, że takim właśnie być musiał dla tego biskupa jakikolwiek człowiek, tak coraz pewniejsze stawać się musiało, że u kapłanów płockich rodziła się wielka potrzeba serca naśladowania tego, który z woli Bożej stał się ‘forma gregis’. Uformowany przykładem biskupa, duszpasterz płocki, nawet o wielkich sprawach będąc zadumany, nigdy nie umiał przejść obojętnie obok osoby, która przez Opatrzność była mu zwierzona; to ‘signum distinctionis’ płockiego kleru uderzało wszystkich podczas zawieruchy ostatniej wojny”.[70]Pożoga wojenna nie zdołała zgasić w sercu Błogosławionego pogody ducha i blasku jego osoby; choć nie był to dla niego czas wolny od trosk, a nawet smutku i łez – zwłaszcza po zbombardowaniu katedry w dniu 5 września 1939 r.[71]
„Jeżeli pełne biskupstwo, kontynuuje L. Grabowski, jest konsekwentnym dążeniem za Mężem Boleści, za Mistrzem Cierpienia, całe życie biskupie w swym normalnym biegu musi być zawsze usłane cierniami. Widocznie biskupowi Płocka już przez długie lata Opatrzność nie szczędziła wyjątkowych strapień, którymi stopniowo chciała go pewnie gotować do końcowych zmagań”.[72]
Głęboka duchowość arcybiskupa Nowowiejskiego, mocno zakorzeniona w Ewangelii Chrystusowej, została poddana ciężkiej próbie w ostatnim roku jego życia, tj. od momentu internowania go w Słupnie k. Płocka (luty 1940) aż do męczeńskiej śmierci w obozie działdowskim (28.05.1941). Świadkowie zgodnie potwierdzają, iż niezłomna postawa duchowa, ujawniona w ciągu dziesiątków lat życia, nie opuściła Biskupa Płockiego ani na chwilę, pozwalając mu nawet w niewoli zwycięsko przetrwać dotkliwe cierpienie fizyczne, poniżające upokorzenie i bolesną udrękę moralną.[73]
„(…) W obozie, wspomina ks. Grabowski, doszły najbardziej wyrafinowane cierpienia cielesne: bez żadnej zmiany odzienia – bielizny, z zakazem golenia się czy mycia, ciągłe leżenie na podłodze pokrytej zawszonym barłogiem ze słomy, która już dawno w sieczkę się zamieniła; nędzna i niedogotowana strawa w nigdy nie wymytych naczyniach budziła wstręt nawet u najwygłodnialszych, a wywoływała chroniczną biegunkę; dwukrotnie na dzień do śmierdzących latryn wypędzanie biczem na bieg karkołomny z nakazem padania w błotniste kałuże przy krzykach ordynarnych z kopaniem i biciem przy lada okazji”.[74]
Na szczególną uwagę zasługuje postawa Płockiego Pasterza, który nawet w więzieniu „zawsze był przytomny i opanowany (…); wskutek osłabienia nie wiele już mógł mówić, ale mimo wszystko ostatkiem sił swoich starał się zawsze przewodniczyć w celi modlitwom wspólnym, zresztą samemu ni w dzień ani w nocy nie przestając się modlić. Więźniowie wszyscy, niezależnie od swoich przekonań wewnętrznych, widzieli w Nowowiejskim swojego duchowego wodza, a on do głębi współczując ich strasznym udrękom, wciąż im błogosławił – tak jakby nie zważał na własne cierpienia. Pogrążony w modłach, błagał Miłosierdzie Boże o skrócenie bliźnim ich nieludzkiej doli, jak też o przebaczenie okrutnym oprawcom”.[75]
W Wielki Piątek 11.04.1941 r. Arcypasterzowi, który nie mógł nadążyć za innymi w drodze do ubikacji, młody esesman wymierzył uderzenie w głowę specjalnym biczem zakończonym ołowiem, powodując upadek Starca chwytającego się za głowę. Czyż nie upodabniało to Biskupa Płockiego, pyta ks. Góralski, do Chrystusa Pana biczowanego w Wielki Piątek? Te i inne szykany, zdaniem naocznych świadków, były większe niż w stosunku do innych więźniów, z uwagi na godność biskupią Rządcy diecezji płockiej.[76]  
 „Przez 33 lat, pisze biskup Zakrzewski, szedł On jako przewodnik przed swoim ludem, jako pochodnia wiary, nie przygasająca nigdy, owszem rozświetlająca drogi Boże życia – szedł jako pochodnia poświęcenia i miłości, i przypieczętował umęczoną swą śmiercią; ‘albowiem nie masz większej miłości, jak aby kto położył duszę swoją za przyjaciół swoich’ (J 15, 13). Dodał On swą śmiercią męczeńską blasku i chwały dostojnej i czcigodnej diecezji, zrosił ją krwią serdeczną, aby z niej powstał posiew dobra i wiary dla następnych pokoleń”.[77] Uznawany był przez wielu za prawdziwego Dobrego Pasterza, który żył i umarł zapatrzony we wzór swego Mistrza, najlepszego Dobrego Pasterza, Jezusa Chrystusa.[78]
Prymas Tysiąclecia, kardynał Stefan Wyszyński, któremu w 1913 r. w Andrzejewie Błogosławiony udzielał sakramentu bierzmowania,[79] przemawiając w bazylice katedralnej z wielkim uznaniem pochylił czoła przed Płockimi Biskupami, którym Bóg, przyjmując ich męczeńską ofiarę, dał siłę i ducha do jej złożenia.[80]
„Jeżeli Kościół jest nauczycielem miłości Boga i ludzi, mówi Kardynał, to ci dwaj biskupi naśladowali Chrystusa w wymiarze sobie dostępnym. (…) Wspominamy dziś ze czcią ich imiona. I to jest kwiat zwycięstwa na tym wielkim, wielkim kurhanie dziejowym, usypanym przez wiarę i miłość, pracę duchowieństwa, biskupów i ludu Bożego diecezji płockiej. (…) dali przykład wierności Bogu, Kościołowi i narodowi. Że się nie załamali, że kochali tych gestapowców leżąc w kałuży na ziemi”.[81]
Kwintesencją przesłania skierowanego do kapłanów, które pozostawił niezapomniany Prymas Tysiąclecia dla wszystkich pokoleń wiernych synów w powołaniu kapłańskim, są słowa: „Arcybiskup Nowowiejski wiedział, że to jego obowiązek, że to największa jego chwała dla imienia Chrystusowego zniewagę wycierpieć. Zostawił przykład nam kapłanom, jak mamy służyć ludowi, aż do oddania życia”.[82]
Posługę Błogosławionego Męczennika, pokornego chwalcy Pana, doskonale wyrażają słowa przywołane w wykładni Soboru Watykańskiego II:
„Jakkolwiek (...) łaska Boża może dokonywać dzieła zbawienia przez niegodnych także szafarzy, to jednak Bóg woli okazywać swoje cudowne dzieła zwykłą drogą przez tych, którzy stawszy się bardziej uległymi poruszeniom i kierownictwu Ducha Świętego, mogą ze względu na swe ścisłe zjednoczenie z Chrystusem i świętość życia powiedzieć z Apostołem: ‘żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus’ (Ga 2, 20)”.[83]

5. Podsumowanie

Punktem odniesienia dla duchowości niestrudzonego Biskupa z Płocka – aż do jego męczeńskiej śmierci – był Chrystus – Sługa, którego życie było „życiem dla braci” (pro­egzystencją), realizowanym jako wyzbycie się siebie zgodnie ze słowami: „Bo i Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 10, 45). Pan Jezus oddał swoje życie dla ludzi przez to, że był posłuszny Ojcu, który posłał Go dla zbawienia świata. Pełnia tego posłuszeństwa i bycia sługą objawiła się w śmierci na krzyżu, która stała się dla Niego momentem całkowitego oddania siebie Ojcu i braciom. Stając się Sługą, uniżył siebie, zrównując się z każdym człowiekiem.[84]
Trudno w kilku zdaniach podsumować przebogatą sylwetkę ducha i duchowość kapłańską, której nosicielem był arcybiskup A. J. Nowowiejski, podobnie, jak nie sposób w zwięzłym artykule ukazać wszystkich zasług Ordynariusza poczynionych na polu materialnym. Z pewnością Płocki Pasterz był kapłanem przesyconym przede wszystkim tym, co nazywamy wysoce rozwiniętym humanitas, z jego dojrzałą, pełną, skrystalizowaną, niepowtarzalną i niezwykłą osobowością. Mimo piastowania wysokiego urzędu żył w prostocie i umiłowaniu drugiego człowieka. Nieustannie poszukiwał w sobie obrazu Chrystusa, Wiecznego Kapłana i gorąco pragnął całym życiem i posługiwaniem do Niego się upodobnić. Dążył do poznania Prawdy, która urzeczywistniła się w prawości jego postępowania i świadczenia o Tym, który go wybrał i do kapłaństwa powołał. Z niezmiernym zacięciem i oddaniem zgłębiał wiele dziedzin nauki, m. in. liturgię i historię. Można by rzec, że całe życie Płockiego Biskupa było permanentnym studium nad Bogiem i człowiekiem, przenikającym wiele dziedzin jego posługiwania dla dobra Kościoła powszechnego i lokalnego. Niepodzielnym sercem kochał swoich kleryków i kapłanów, wspierał ludzi ubogich duchowo i materialnie, otaczał opieką wiernych świeckich, zachęcając ich do tworzenia wspólnot, bractw, kół katolickich. Wspierał prasę katolicką, troszczył się o misje, zwłaszcza w krajach, do których wyemigrowali Polacy.
 Szczęśliwe zastępy duchowieństwa diecezji płockiej, którym dane było poznawać, doświadczać i zbliżać się do duchowości, którą żył ich Pasterz. Szczęśliwi kapłani, wierni świeccy, którzy obecnie przeżywają jubileusze związane z osobą arcybiskupa Nowowiejskiego i czerpią na nowo z jego duchowości. Na trudne czasy przedwojnia Opatrzność zesłała nam wybitnych i świętych Biskupów. Obecne dni pod wieloma względami nie wydają się łatwiejsze. Obyśmy umieli korzystać z owoców, które swoją krwią wysłużyli nam Płoccy Męczennicy.
Błogosławiony Antoni Julianie, Stróżu duchowości – módl się za nami!
  Adam Matyszewski

  Summary

The pastoral spirituality which characterised blessed A. J. Nowowiejski’s life and ministry reflected itself at each level of his activity as the archbishop of Płock. The Shepherd of Płock diocese followed the path shown to him by his Divine Master through his love for Liturgy, which he meticulously celebrated, and through his private prayer, which was the source of his strength that he needed to accomplish various tasks for the good of the Church, both at local and universal plane. The spiritual power which archbishop Nowowiejski drew on Lord’s table made him susceptible to noticing and fulfilling other people’s needs. Thirty-three years of his ministry to the diocese of Płock, spent in the spirit of love and commitment, disposed his heart towards sacrificing his life for his brothers, whom he truly loved, following the example of Jesus Christ. Now, sixty-seven years after his death, archbishop Nowowiejski is their intercessor with God in heaven. 
 translated by Michał Pankowski

PRZYPISY:
[1] Por. Iz 61, 1-2; por. także: W. Słomka, Duchowość kapłańska, Lublin 1996, s. 15-16.
[2] M. Chmielewski zauważa, iż większe zainteresowanie duchowością chrześcijańską zaczęło się ujawniać szczególnie po Soborze Watykańskim II, a później w nauczaniu Sługi Bożego, Jana Pawła II (zob. np.: Posynodalna adhortacja Pastores dabo vobis, adhortacja Vita consecrata, list apostolski Novo milennio ineunte) i dokumentach Stolicy Apostolskiej (List o niektórych aspektach medytacji chrześcijańskiej Orationis formasKongregacji Nauki Wiary, „Dyrektorium o posłudze i życiu kapłanów” Kongregacji ds. Duchowieństwa); por. M. Chmielewski, Duchowość, w: Tenże (Red.), Leksykon duchowości katolickiej, Lublin – Kraków 2002, s. 228.
[3] Por. Rz 8, 4. 9.
[4] Por. Instrumentum laboris Zgromadzenia Generalnego VIII Synodu Biskupów, „Formacja kapłanów we współczesnym świecie”, 21.
[5] Por. J 14, 6.
[6] Por. M. Chmielewski, Duchowość…, dz. cyt., s. 230.
[7] Por. M. Daniluk, Duchowość chrześcijańska, w: L. Bieńkowski, F. Gryglewicz, R. Łukaszyk (Red.), Encyklopedia Katolicka, t. 4, Lublin 1985, s. 326.
[8] Por. Katechizm Kościoła katolickiego1592, Poznań 1994 (odtąd: KKk).
[9] Por. Sobór Watykański II, Konstytucja dogmatyczna o Kościele Lumen gentium, 24 (odtąd: SW II; LG).
[10] Kapłaństwo sakramentalne jest nazywane również kapłań­stwem hierarchicznym, ponieważ jest realizowane w trzech stopniach hierarchii kościelnej przez biskupa, prezbitera i diakona. Sobór określił je również pojęciem kapłaństwa służebnego, czyli ministerialnego (łac. ministrare –służyć), gdyż służy budowaniu Ciała Chrystusa – Kościoła; J. Machniak, „Sami się módlmy”! Modlitwa w sercu kapłańskiej egzystencji na przykładzie życia i nauczania Jana Pawła II, w: K. Lala (Red.), Duchowość kapłańska w życiu i nauczaniu Sługi Bożego Jana Pawła II, Katowice 2007, s. 16.
[11] Por. Mk 10, 43-45; 1 P 5, 3; por. KKk 1551.
[12] Św. Jan Chryzostom, De sacerdotio, 2, 4: PG 48, 635 D; por. J 21, 15-17.
[13] LG 21. „Biskupi zatem, przez danego im Ducha Świętego, stali się prawdziwymi i autentycznymi nauczycielami wiary, kapłanami i pasterzami”; SW II, Dekret Christus Dominus, 2; por. KKk 1558.
[14] Por. J. Machniak, „Sami się módlmy”…, dz. cyt., s. 16.
[15] Św. Augutsyn, In Iohannis Evangelium Tractatus, 123, 5: Corpus Christianorum Latinorum 36, 678.
[16] Jan Paweł II, Przemówienie do kapłanów uczestniczących w kongresie zorganizowanym przez Konferencję Episkopatu Włoch (4 listopada 1980 r.): Insegnamenti, III/2 (1980), 1055.
[17] Por. Jan Paweł II, Posynodalna Adhortacja Apostolska Pastores dabo vobis o formacji kapłanów we współczesnym świecie, 23 (odtąd: PDV).
[18] Por. LG 39-42.
[19] Por. 1 Kor 12, 13; Ef 1, 13; 4, 30.
[20] Por. J. Machniak, „Sami się módlmy”…, dz. cyt., s. 19.
[21] PDV 19.
[22] LG 10.
[23] PDV 20; por. 2 Kor 5, 20.
[24] Por. T. Fitych, Nowy model kapłana. Uwagi o tożsamości kapłańskiej w świetle adhortacji apostolskiej Jana Pawła II „Pastores dabo vobis”, „Dobry Pasterz” 13 (1993), s. 81-89.
[25] Por. Hbr 7, 26; por. także: SW II, Dekret Presbyterorum Ordinis, 12.
[26] Por. PDV 21.
[27] Por. Hbr 8-9.
[28] Por. PDV 13.
[29] Przypomnienie prawdziwej natury i misji kapłaństwa słu­żebnego jest drogą do przezwyciężenia kryzysu tożsamości kapłana i ukazania istotnych elementów jego życia duchowego. Po burzliwych latach posoborowych, kiedy błędnie interpreto­wano naukę soborową, Synod 1990 roku przypomniał o tym, że źródłem kapłaństwa służebnego jest ontologiczny związek, jednoczący kapłana z Chrystusem Najwyższym Kapłanem; por. J. Machniak, „Sami się módlmy”…, dz. cyt., s. 20.
[30] PDV 21.
[31] W. Góralski, Będziecie moimi świadkami, Płock 2007, s. 8.
[32] Por. tamże, s. 9; por. także: Wspomnienia prof. K. Jędrzejewskiego o Arcybiskupie i jego pracy w diecezji płockiej (1975), w: M. M. Grzybowski (Red.), Świadectwa. Wypowiedzi o arcybiskupie A. J. Nowowiejskim biskupie płockim, Płock 1991, s. 33 (odtąd: Świadectwa). „Prałat A. Nowowiejski to „człowiek najzacniejszy pod słońcem (…), odznaczał się niezłomną wolą, graniczącą prawie z uporem”; Z pamiętnika ks. Józefa Janowskiego (1908), w: tamże, s. 8. Najstarszy kapłan diecezji płockiej, ks. Marian Olkowski, jeden z ostatnich żyjących wychowanków Arcybiskupa, a także pan Lech Mossakowski, potwierdzają świętość Płockiego Biskupa i promieniującą od niego dobroć. (M. Olkowski – alumn Seminarium Duchownego w Płocku w l. 1934-1939, obecnie rezydent przy parafii pw. św. Onufrego w Staroźrebach; L. Mossakowski – żołnierz AK, szef kontrwywiadu AK na Północne Mazowsze. Członek rodziny Nowowiejskich. Otrzymał rozkaz wydostania Biskupów ze Słupna. Mimo nalegań, Arcybiskup postanowił pozostać blisko swojej Owczarni; por. Wywiad z p. Lechem Mossakowskim, Płock 13 i 20.03.2008; wywiad z ks. M. Olkowskim, Staroźreby 08.04.2008.
[33]W powojennej historii diecezji czynił wiele starań o należyte upamiętnienie Biskupów i wyniesienie ich do chwały ołtarzy. Spośród najbardziej znanych i widzialnych dokonań prałata Helenowskiego warto wymienić: ufundowanie czterech kielichów mszalnych z wmontowanymi medalionami abpa Nowowiejskiego i bpa Wetmańskiego, ufundowanie dla wszystkich kościołów i kaplic pulpitów pod mszał z napisem przypominającym o męczeństwie Biskupów i kapłanów diecezji płockiej oraz kolportaż (na terenie Polski, Niemiec, Hiszpanii i Włoch) prawie miliona ulotek wydanych w czterech językach; por. Świadectwa, s. 70-71.
[34]Por. Wspomnienia o Arcybiskupie W. Helenowskiego…, dz. cyt., s. 40.
[35]Tamże. Ks. Helenowski zaznacza, iż spisanym słowem o Arcybiskupie pragnie oddać „uzasadnioną wdzięczność do końca swemu Mistrzowi”; tamże.
[36] Por. tamże, s. 35-36. Religijny styl Jego modlitwy, nawet przy odmawianiu brewiarza, był stylem Sługi Bożego Arcybiskupa Cieplaka, śp. Biskupa Łozińskiego, ks. prof. Radziszewskiego i śp. Metropolity, później Patriarchy – Athenagorasa, który na zakończenie mojej pierwszej wizyty, wziął mnie do swojej kaplicy i zmówił ze mną razem „Pater Noster” (po łacinie), po czym, złożywszy pocałunek pokoju, odprowadził do drzwi rezydencji; por. tamże, s. 35.
[37] Tamże. „Pamiętam w jednej parafii w czasie obiadu księża wspominali swoje kleryckie czasy. Jeden z nich rzekł: ‘Starszy Pan’ nie lubił niezgrabnej asysty, doradzał brać lekcje tańca. ‘Tak’ – dorzucił drugi, ‘ale mnie zarzucił: zgrabnie się poruszasz, ale nie widać w tym czci dla Eucharystii i modlitwy’”; tamże.
[38] Por. Świadectwa, s. 71.
[39] Wspomnienie ks. M. Molskiego o Arcybiskupie (1989), w: Świadectwa, s. 64.
[40] A. J. Nowowiejski, Agenda Pasterska, Płock 1894, s. 48-53.
[41] Por. J. Decyk, Arcybiskup Nowowiejski jako liturgista, Studia Płockie, 4 (1976), s. 15. 
[42] L. Grabowski, Sylwetka duchowa arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego, w: W. Góralski, A. Suski, T. Żebrowski (Red.), Arcybiskup Antoni Julian Nowowiejski (1908-1941). W pięćdziesiątą rocznicę męczeńskiej śmierci, Płock 1991, s. 420.
[43]Tamże.
[44] Tamże, s. 420-421.
[45]  „Wśród tak rozmodlonej akcji liturgicznej, w takiej oprawie modlitewnych wzlotów obecni zostali nie wiadomo kiedy ku innemu światu przemocą porwani. Między obecnymi nie dostrzec nikogo, kto by się żarliwie nie modlił, albowiem wtedy jakaś obojętność nie była możliwa. I chłopię nie spostrzegło, jak po jego licu mała łza spłynęła z otwartego oka z wdzięcznością skierowanego na postać Pasterza, który lud swój karmi zupełnie innym, o ileż wspanialszym swoim własnym życiem, życiem samego Boga”; tamże, s. 421.
[46]  Tamże, s. 421-422.
[47]  Tamże, s. 422.
[48] Tamże, s. 432.
[49] Biskup często odwiedzał seminarium, lubił rozmawiać z klerykami; por. Wspomnienia o Arcybiskupie W. Helenowskiego (1978), w: Świadectwa, s. 41. „Wychowawca bajeczny. Dbał o muzeum, dbał o Seminarium. Formował nie tylko młode kadry na dole – kleryckie, ale i profesorskie. Żeby skupiać kleryków jak najbliżej siebie, potrafił w tłusty czwartek zwołać wszystkich kleryków do biblioteki na pączki, świeżo upieczone w zakładzie Anioła Stróża. Co to była za radość, gdy klerycy nie tęgo odżywiani w owe czasy spotkali taką okazję”; tamże, s. 54.
[50] Por. tamże, 64-65. „W czasie pobytu Ordynariusza na letnisku zmieniały się kleryckie grupy wakacyjne. Alumni, którzy mieli nazajutrz opuścić ‘Antoniówkę’ szli na pożegnanie z Arcybiskupem. Rozstawał się z nimi z żalem, za to nazajutrz witał radośnie nową grupę seminaryjną. Cieszył go widok młodych ludzi i darzył ich ojcowskim uczuciem, oni odpowiadali mu wdzięcznością i głębokim szacunkiem”; tamże, s. 65.
[51]  L. Grabowski, Sylwetka duchowa..., dz. cyt., s. 424. „Przede wszystkim biskup miał niezwykłą zdolność słuchania innych, a w takim słuchaniu odczuwano zawsze jakiś dziwny płomyk dużej życzliwości, którą zachęcał do odważnego i swobodnego wypowiadania się mówcy”; tamże, s. 425.
[52]  Wspomnienie ks. M. Molskiego..., dz. cyt., s. 65.
[53]  L. Grabowski, Sylwetka duchowa..., dz. cyt., s. 423.
[54]  Tamże, s. 424. „Takie to były rzekome wczasy naszego Pasterza, który nie szczędząc zdrowia ani swego wieku, nawet w upalne lato nie chciał przerywać swego duszpasterstwa w formowaniu młodych swych przyszłych kapłanów. Tak przez całe życie czuł się wychowawcą”; tamże, s. 429.
[55] Por. Fragment listu ks. L. Grabowskiego, do ks. W. Jezuska zawierający opinię J. Gawliny o postaci Arcybiskupa Nowowiejskiego (1949), w: Świadectwa, s. 13.
[56] Fragment przemówienia ks. L. Lissowskiego z krótką charakterystyką postaci Arcybiskupa Nowowiejskiego (1953), w: Świadectwa, s. 14. Zginął ślad jego prochów, ale świetlana postać, potężny duch żyje w sercach i umysłach płockich; por. Wspomnienie ks. Feliksa Godlewskiego o Arcybiskupie (1954), w: Świadectwa, s. 15.
[57] Fragment listu ks. F. Kuligowskiego do ks. W. Jezuska zawierający opinię o ks. Arcybiskupie (1957), w: Świadectwa, s. 16.
[58] Por. Wspomnienia prof. K. Jędrzejewskiego…, dz. cyt., s. 21-22.
[59] Por. tamże, s. 25.
[60] Tamże, s. 28. „(…) niechętnie mówił i słuchał o odstępcach. Nawet przestrzegał ‘Dlaczego mamy mówić o tych, którzy odstąpili, często chorych duszach, trzeba mówić o dobrych pasterzach, dobrych lekarzach, dobrych Żołnierzach Chrystusowych’”; tamże. Inną raną Arcypasterza była sprawa kilku księży (nie należących co prawda do diecezji płockiej, ale w Płocku pracujących), którzy porzucili stan kapłański i byli zatrudnieni w szkolnictwie; por. tamże, s. 29.
[61] Tamże, s. 28.
[62] Tamże, s. 29.
[63] Tamże.
[64] Por. L. Grabowski, Sylwetka duchowa…, dz. cyt., s. 432.
[65]   Wspomnienia o Arcybiskupie…, dz. cyt., s. 41. O skromności ducha Arcybiskupa świadczy fakt, iż nigdy nie lubił wysłuchiwać peanów na swoją cześć; por. tamże, s. 55.
[66] Tamże, s. 46. Na uwagę zasługuje fakt, że bp Nowowiejski na początku lat 20-tych ubiegłego wieku wysłał ze swojej diecezji najwięcej kapłanów do pracy we Francji, czym potwierdził głęboką troskę o misje i rozwijanie ducha religijnego wśród rodaków na obczyźnie; por. tamże, s. 47.
[67]  Tamże, s. 53. „Historycznie nie było żadnego biskupa w płockiej diecezji, który by tyle zrobił dla diecezji i dla Seminarium Duchownego”; tamże. Jak dowodzi ks. L. Grabowski, jedynie niezwykle silnej woli Księdza Biskupa – zmobilizowanej i zdynamizowanej wizją wielkiego planu zbawienia i uświęcenia wiernych powierzonych jego pieczy – zawdzięczamy tak wiele w diecezji dokonań na niwie duchowej i materialnej; por. L. Grabowski, Sylwetka duchowa …, dz. cyt., s. 432.
[68] Wspomnienia o Arcybiskupie W. Helenowskiego…, dz. cyt., s. 54. Również świeccy działacze wypowiadali się z uznaniem o zasługach arcybiskupa Nowowiejskiego. Prezes Towarzystwa Naukowego Płockiego, J. Chojnacki wspomina go jako Wielkiego Człowieka, wybitnego naukowca, nieprzeciętnego formatu działacza społecznego, darczyńcę, wieloletniego członka Towarzystwa, którego dokonania trwają do dziś i są kontynuowane i rozwijane przez jego następców; por. Fragmenty referatu, jaki wygłosił w czasie sesji naukowej dnia 14 kwietnia 1982 r. w Sali Biskupów WSD w Płocku w Płocku o Arcybiskupie A. J. Nowowiejskim Prezes TNP, dr Jakub Chojnacki do 120 księży diecezji płockiej, w: Świadectwa, s. 62-63. W gronie 35 najwybitniejszych Płocczan tysiącletniej historii miasta wymienia się 3 biskupów: Aleksandra z Malonne (1129-1156), Stanisława III Łubieńskiego (1627-1640) i Antoniego Juliana Nowowiejskiego (1908-1941); por. tamże, s. 63.
[69]  L. Grabowski, Sylwetka duchowa…, dz. cyt., s. 435.
[70]  Tamże, s. 424.
[71]  Por. tamże, s. 436. „W tamtych okrutnych czasach biskup Nowowiejski zapewne, jako integralny człowiek, musiał przeżywać chwile ciężkiej próby (…) pozostawał wówczas straszliwie samotny, albowiem nie chciał dla swej ulgi, jak śmiem przypuszczać, dzielić je z innymi, by ich nim nie trapić”; tamże, s. 437.
[72] Tamże, s. 435-436
[73] Por. W. Góralski, Będziecie moimi świadkami…, dz. cyt., s. 9-10.
[74] L. Grabowski, Sylwetka duchowa…, dz. cyt., s. 438.
[75]Tamże.
[76] Por. W. Góralski, Będziecie moimi świadkami…, dz. cyt., s. 11.
[77] Fragment Listu pasterskiego bpa płockiego T. P. Zakrzewskiego do duchowieństwa i wiernych w dniu objęcia rządów diecezją i ingresu (1946), w: Świadectwa, s. 11.
[78] Por. tamże.
[79] Por. Fragment przemówienia ks. Prymasa S. Wyszyńskiego wygłoszonego w bazylice katedralnej w Płocku 1 czerwca 1975 r. z racji obchodów 900-lecia diecezji poświęconego biskupom męczennikom, w: Świadectwa, s. 37.
[80] Por. tamże. „Jego śmierć męczeńska już od lat wielu jakby się czaiła – niby przydługie preludium do tych ostatnich akordów niezwykłego życia, które nie zamilkły zgrzytem, lecz cicho zgasły już w niebiańskim Requiem”; L. Grabowski, Sylwetka duchowa…, dz. cyt., s. 435.
[81] Fragment przemówienia ks. Prymasa…, dz. cyt., s. 37.
[82] Tamże.
[83] Por. SW II, Dekret Presbyterorum Ordinis, 12.
[84] Por. Flp 2, 7-8; por. J. Machniak, „Sami się módlmy”…, dz. cyt., s. 20.