czwartek, 3 marca 2011

Pożegnanie Misjonarza. Ksiądz Marek Rybiński SDB (1977-2011)

Gdy nagle odchodzi ktoś formatu księdza Marka i to w tak dramatycznych okolicznościach, w sercu przeciętnego katolika rodzi się myśl - jaka bezensowna śmierć. Ledwie zasmakował kapłaństwa, ledwie rozpoczął dzieło pozyskiwania młodych dusz dla Chrystusa...
SANTO SUBITO!

Jest sobota 19 lutego 2011 roku. Po pracy wracam wieczorem do domu. Włączam radio w samochodzie - o tej porze nadają z Watykanu. Słyszę: "w Tunezji zamordowano polskiego misjonarza, księdza Marka Rybińskiego". Nie dodali, że chodzi o salezjanina, więc nie mam pewności, że to "Ryba", którego poznałem przed ponad 10 laty na rekolecjach wspólnoty "Saruel" w Starym Sączu. Z resztą pierwsze słyszę, żeby wyjechał na misje. Wpadam do domu, biegnę do internetu... mój Boże, to jednak On...     
***
Marcowy poranek 2 marca. Słońce rzadko o tej porze roku świeci tak intensywnie. Nic, tylko się cieszyć, a jednak dziś wyjątkowo trudno. Wyruszamy ze znajomymi do Warszawy na uroczystości pogrzebowe. Nie specjalnie rozmawiamy o celu naszej podróży, nieprzypadkowo chyba zostawiąc sobie czas do refleksji na później. Przed 11. jesteśmy w bazylice na Kawęczyńskiej. Dawno mnie tu nie było. Dołączamy do sporej grupy czuwających... "Zdrowaś Maryjo...módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę naszej śmierci..." Jeszcze tylko jutrznia za zmarłych w wykonaniu chóru z Lutomierska zakończona pięknym śpiewem po łacinie - Angelus Domininuntiavit Mariae  - "Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi". To ta sama modlitwa, z którą na ustach wychodził wraz z współbraćmi po każdym obiedzie w nowicjackim Czerwińsku...
Rozpoczęła się Msza święta... a po Komunii intensywne światło słoneczne, przebijające się przez witraże, wypełniło okolice prezbiterium. Pan Bóg daje znać? Chciałoby się powiedzieć - tak, i mówi: "To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie" (Mt 3, 17).
Patrzyłem na dziesiątki obecnych w kościele księży salezjanów i pomyślałem - zabrano najlepszego - przodownika w pracy kapłańskiej i misyjnej. Jakże niecodzienne to misje! Pójść za Chrystusem i nie móc Go otwarcie głosić niewierzącym z powodu odgórnego zakazu. Jakże jego serce musiało się zżymać wskutek tej niespotykanej niewoli sumienia. Cóż pozostało? - świadczyć o Bogu swoim życiem i postępowaniem, co z pewnością czynił wzorowo.
Osierocił setki młodych Tunezyjczyków i ich rodziny, osierocił tysiące w kraju, stając się męczennikiem trzeciego tysiąclecia!

     Z zakonnikami do domu     Do Płocka wracam teoretycznie sam, bo w rzeczywistości z samochodowego odtwarzacza wylewają się do ucha
i serca piękne śpiewy sakralne w wykonaniu moich towarzyszy podróży - mnichów z Francji. Niespotykane wyczucie piękna połączone z subtelnością męskich głosów i delikatnym brzmieniem organów. Śpiewają w języku, którym posługiwał się ksiądz Marek w rozmowach z powierzoną mu dziatwą. Rozmyślam o jego pracy w Tunezji, o tym, co wczoraj, co dziś i co jutro. Biorę do ręki różaniec i zastanawiam się: modlić się za zmarłego salezjanina, czy prosić o jego wstawiennictwo?
Dziesiątki myśli cisną się do głowy... Oczyma wyobraźni wchodzę w scenerię tego okrutnego mordu. Magazyn szkolny, ciosy zadawane Salezjaninowi tępym narzędziem przez islamskiego siepacza, który definitywnie kończy życie księdza Marka, podrzynając Mu gardło... bo nie miał z czego oddać długu; konający w kałuży krwi Sługa Chrystusa...
Czy zdołał przed śmiercią przebaczyć swojemu oprawcy? Czy zanim wyzionął ducha, zdążył westchnąć: "Panie Jezu, przyjmij mnie do siebie"? Czy widział Zastępy Anielskie zstępujące po jego duszę od Tronu Najwyższego? Czy uśmiechała się do niego Niepokalana Maryja - Wspomożycielka? Czy św. Jan Bosko, w tej ostatniej chwili życia, chwycił go mocno za rękę? Wierzę, że widział jeszcze więcej i piękniej. Dziś widzi na pewno to, czego "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2,9).

    Wielka Trójka
 Saruela 

    
Z rozrzewnieniem wspominam młodzieńcze kontakty z Saruelem. Cała masa świetnych, boskich ludzi. Wielu z nich odeszło, pogubiło się, wielu trwa na posterunku po dziś dzień. Strażnikiem duchowości salezjańskiej był niewątpliwie ksiądz Marek, który żegnając się z tym łez padołem dołączył do dwójki innych wspaniałych ludzi, przyjaciół Świętego z Turynu, których Pan zechciał zabrać po ludzku za wcześnie. 
Prawie od samego początku wspólnotę ewangelizacyjną "Saruel" tworzył Robert Marchlewski. To był Gość! Wiele bym dał, aby cofnąć czas i choć przez chwilę znowu porozmawiać z nim o Bożych sprawach, o trudnościach w docieraniu do młodych ludzi, którym w starosądeckich czasach animatorowaliśmy, a także po prostu pośmiać się z nim. Oj, z Robertem to naprawdę można było z głębi serca nacieszyć się życiem. Pamiętam, jak wielokrotnie śmialiśmy się do rozpuku. I nie było to śmiech pusty, głupkowaty, z byle czego, ale radocha Bożych Dzieciaków, żyjących niesłabnącą nadzieją, że ich imona zapisane są w Księdze Życia... Robert zmarł przed ponad trzema laty, nie wybudził się ze śpiączki po wypadku samochodowym. Osierocił córkę, pozostawił żonę, Alę - Bożą Kobietę. Pamiętam, że przypadło mi kiedyś w udziale tworzyć z Alą duet ewangelizacyjny (mogły to być wakacje roku 1994).Z woli 'przełożonych salezjańskich' prowadzących rekolekcje w Starym Sączu chodziliśmy od domu do domu i szukaliśmy zaczepki:). 
[Obok-panorama St. Sącza-po lewej kompleks klasztorny s. klarysek; jasny punkt po środku-rynek miasta, gdzie rokrocznie odbywały się koncerty ewangelizacyjne organizowane przez Saruel; na środku poniżej-kompleks budynków szkolnych okupowanych przez rekolekcyjną młodzież].     
Najprościej mówiąc, mieliśmy prowadzić z ludźmi rozmowy na Boże tematy. I tak trafiiśmy do pewnej starszej Pani. Do dziś nie pojmuję, dlaczego nam zaufała i wpuściła do mieszkania; w każdym bądź razie prym w rozmowie wiodła Ala, serdecznie zagadując staruszkę o wszystko. Summa summarum - miła pogawędka zakończyła się wspólną dziesiątką Różańca na intencję samotnej Pani. Po latach myślę o tym wszystkim z łezką w oku.
Całkiem niedawno dotarła do mnie informacja o tragicznej śmierci zaledwie trzydziestoletniej Kasi Lesiak (fot. obok). Pijany kierowca ranił ją śmiertelnie kilka miesięcy temu... Osierociła dwójkę ślicznych córeczek, pozostawiając je w opiece kochającego męża (na fotografii poniżej spaceruje z nimi w piękną złotą jesień). Lubię medytować nad tym zdjęciem, choć napełnia mnie ono ogromnym bólem - dzieci z Piotrem, trzymane za rączki, oddalają się od Kasi (zapewne ona fotografowała), podążają w innym kierunku, nie oglądając się do tyłu. A może właśnie idą w tę samą stronę, gdzie Kasia już jest, w stronę wieczności...
Ilekroć odwiedzam profil tej obiecującej wokalistkii na 'naszej klasie' serce pękami z żalu.. głowa za mała, żeby wszystko pojąć... 
Jaką ją pamiętam? Taką, jak na 
zdjęciu - radosną, życzliwą, otwartą na świat i ludzi. Miała mocny głos, kochała śpiewać. Chór Saruel miał z niej niemałą pociechę. Gdzieś naYouTube trafiłem na dźwięki, które z głębi serca wyśpiewuje... Chyba zazdroszczę jej, że dziś śpiewa już w chórze anielskim, wraz ze  Świętymi...Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus Deus Sabaoth... ksiądz Marek i Robert też śpiewają, mimo że ten ostatni nie miał bajecznego głosu:)
Siegając w zawodną pamięć widzę dwa obrazki z mojej znajomości z Kasią: rekolekcje w Starym Sączu, rok bodaj 1999 - śpiewamy razem w grupie osób podczas Mszy świętej na dziedzińcu jednej ze szkół. Staram sobie przypomnieć, jak siłą rzeczy krzyżują się nasze spojrzenia i widzę tylko jedno - promienny uśmiech Kasi..
Innym razem odwiedziłem ją w nowosądeckim szpitalu, biedactwo połamało się w okolicznościach, których nie potrafię sobie teraz przypomnieć. Smutno jej było z powodu niemożności czynnego uczestnictwa w rekolekcjach (choć pobyt w miejscu odosobnienia nie był długi), mimo to, cierpienie i niedogności związane ze stanem zdrowia znosiła nad wyraz dzielnie...
Do wielkiej Dwójki przez swoją męczeńską śmierć dołączył ksiądz Marek.
Kochani, orędujcie za nami u Boga !

Wracam do domu, do siebie wrócić nie mogę...Mijam zaśnieżony jeszcze o tej porze roku Czerwińsk. Na horyzoncie połyskują niewzruszone wieże bazyliki, w kierunku której tyle razy udawał się ks. Marek. W locie robię zdjęcia. Wielokrotnie przejeżdzałem tą drogą, wielokrotnie, począwszy od 1990 r., podążałem i ja w stronę Sankturium Pani Czerwińskiej, Matki Nieustającej Pomocy. Tutaj przed 20 laty wstąpiłem do Rycerstwa Niepokalanej, tu przyjeżdżałem na rekolekcje powołaniowe, ministranckie; podziwiałem gospodarstwo, ogrody...dziś nieco opustaszałe, jakby czekały na nowego lokatora. 
Oczyma wyobraźni wypatruję w tej scenerii zmarłego Salezjanina. Tu stawiał pierwsze kroki w powołaniu kapłańskim i zakonnym. Może myślał już o misjach? 
Czy za czasów jego bytności w tym miejscu nowicjusze wypiekali jeszcze swój chleb, wytwarzali niepowtarzalny w smaku ser, posilali się płodami ziemi, o których wzrost sami dbali? Trudno powiedzieć, choć w obliczu śmierci pytania te wydają się nie mieć sensu.
Rozmyślam o tym wszystkim przesuwając paciorki Różańca i udziela mi się jakiś specyficzny, trudny do określenia nastrój. Odżywa dusza melanacholijna, sentymentalna, refleksyjna. Zatapiam się w tej atmosferze, która nie opuści mnie, jak się potem okaże, przez kilka kolejnych dni.
Wróciłem do Płocka. Próba scholi i przygotowania do przeglądu pieśni religijnej. Ćwiczymy "Błogosławiony Antoni Julianie" i łacińską Salve Regina. Dziwny zbieg okoliczności: sekwencja śpiewana na zakończenie uroczystości pogrzebowych w tym niecodziennym dniu pojawia się na ustach dziewczynek z parafialnej scholi. Opowiadam im o kontekście pieśni, o ks. Marku, o dzisiejszym pogrzebie i zachęcam, aby zaśpiewały z serca na jego intencję.
Potem Msza święta i znamienny tekst czytania, będący modlitwą o to, aby wszyscy ludzie poznali Boga żywego i prawdziwego, także żydzi i muzułmanie, a więc również zabójca ks. Marka:

[Modlitwa o nawrócenie wszystkich ludów]
"Zmiłuj się nad nimi Panie, Boże wszystkich rzeczy, i spojrzyj, ześlij bojaźń przed Tobą na wszystkie narody. Niech cię uznają, jak my Cię uznajemy, że nie ma Boga prócz Ciebie, o Panie! Odnów znaki i powtórz cuda. Zgromadź wszystkie pokolenia Jakuba i weź je w posiadanie, jak było od początku.

Panie, zlituj się nad narodem, który jest nazwany Twoim imieniem, nad Izraelem, którego przyrównałeś do pierworodnego. Miej miłosierdzie nad Twoim świętym miastem, nad Jeruzalem, miejscem Twego odpoczynku. Napełnij Syjon wysławianiem Twej mocy i lud Twój chwałą swoją.
Daj świadectwo tym, którzy od początku są Twymi stworzeniami, i wypełnij proroctwa, dane w Twym imieniu. Daj zapłatę tym, którzy oczekują Ciebie, i prorocy Twoi niech się okażą prawdomówni. Wysłuchaj, Panie, błagania Twych sług, według błogosławieństwa Aarona nad Twoim ludem. Niech wszyscy na ziemi poznają, że jesteś Panem i Bogiem wieków" (Syr 36,1.4-5a.10-17).

 
Jakiego Go pamiętam?

Próbuję sobie przypomnieć osobę zmarłego Misjonarza. Nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, choć gdy odszedł, wydaje mi się niezmiernie bliski. Wstyd się przyznać, ale na ile udało mi się go poznać, odniosłem wrażenie, że nadajemy na innych falach. Moje pierwsze wrażenie - 'kolejny szalony salezjanin'. Do tego dziwnie się ubierał, zakładał na głowę jakąś jarmułkę i zawsze gdzieś pędził. 
Poznaliśmy na jednym z ostatnich "starosądeckich turnusów". Był to rok milenijny-2000. Po powrocie z egzotycznej wycieczki zagranicznej postanowiłem odwiedzić starą wiarę, podobne pragnienie - dołączenia do saruelowiczów - miała Asia z Płocka. Zapakowaliśmy się w mojego 'kaszla' (to było istne szaleństwo!) i wybraliśmy się w dwunastogodzinną podróż w Beskid Sądecki. Na miejsce przybyliśmy przed północą; oczywiście nikt o tej porze na rekolekcjach nie myśli o spaniu, więc wartko przyłączyliśmy się do grupy rozanielonych uczestników 'skupiducha'. Wkrótce potem zaprowadzono mnie na miejsce nocnego spoczynku. Jak na Saruel przystało - warunki spartańskie, a więc karimata, śpiwór, jasiek zrobiony z ręcznika i wszystko grało...aby do rana.
Gdy trochę niewyspany podnosiłem się z mojej 'pościeli', z pokoju wychodził "Ryba". Przywitał się ze mną serdecznie, choć na pr
ędce i pobiegł asystować przy młodzieży - jak na duchowego syna ks. Bosko przystało. Moją uwagę zwrócił fakt, że ów młody seminarzysta spał w tych samych spartańskich warunkach, co pozastali nastoletni mieszkańcy sali (na jedną salę przypadało od 8 do 12 chłopa). To niepozorne, ale godne odnotowania poświęcenie ukazuje go jako autentycznego i w pełnym tego słowa znaczeniu Asystenta młodych, z którymi przebywał niemal non stop. 
Jeszcze jeden obrazek mam w pamięci - "Ryba" głoszący konferencję dla młodzieży. Był to rok 2001, może 2002, a więc rekolekcje Saruela przeniosły się już do stóp Matki Bożej Różanostockiej, kilkaset kilometrów na północny wschód od Starego Sącza. Nie pamiętam, o czym wówczas mówił, ale pamiętam, że były to słowa z mocą. Ten młody student teologii mógłby być nauczycielem nie jednego kapłana z wieloletnim stażem...

Salezjaninie, poznaj swoją godność!

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Jednak w przypadku ś.p. księdza Marka to powiedzenie traci na wartości. Chciałbym wierzyć, że jego śmierć sprawi, iż nie jeden młody chłopak pomyśli - 'chcę zostać misjonarzem, chcę go zastąpić'. Byłaby to piękna i szlachetna myśl.
Co teraz? Teraz jest czas na pogłębioną refleksję, zwłaszcza w wielkiej rodzinie salezjańskiej.1 Wszyscy powinniśmy zastanowić się, jaką naukę i jakie owoce powinna wydać męczeńska śmierć Salezjańskiego Misjonarza Trzeciego Tysiąclecia. Przejść obojętnie nad tą śmiercią do porządku dziennego z cynicznym - 'trzeba jakoś dalej żyć', stanowiłoby ogromną porażkę. To tak samo, jak pominąć li tylko szlachetnym westchnieniem męczeńską
śmierć misjonarzy wszystkich wieków chrześcijaństwa. A przecież ich krew ma być zasiewem nowych i świętych powołań, dla salezjanów - ta konkretna śmierć oby stała się motywacją do odkrywania na nowo charyzmatu św. Jana Bosko, próbą powrotu do pierwszej gorliwości, do źródeł zleconej im przez Założyciela misji, pogłębiania swojej tożsamości: jako kapłanów i sług Boga, którzy nie uganiają się za światem, nie serwują młodym, tego, czego chce świat - za pomocą środków właściwych współczesnej zmieniajacej się modzie na życie w stylu 'cool' i 'respect'. Salezjanin nie może uważać, że chodzenie w sutannie nie jest dziś 'trendy', ba - może nawet popsuć mu dobre relacje z młodzieżą, która, jak wielu duchowych synów ks. Bosko wydaje się mniemać, woli widzieć w księdzu wyluzowanego 'spoko gościa'. To błędne myślenie. 
Z
auważany w ostatnich latach kryzys powołań i spadek liczby chętnych młodych adeptów do wstąpienia w szeregi salezjańskie powinien dać wiele do myślenia. Niech za smutny przykład posłuży WSD Towarzystwa Salezjańskiego w Łodzi. Przed laty tętniące życiem, obecnie - ze 'względów personalnych' zamienione na szkołę biznesową. Chciałoby się powiedzieć (z nutą dekadencką w głosie) - wszystko się kończy...

Santo subito!  

W dniu pogrzebu ks. Marka zastanawiałem się nad tym, czy wielka rodzina salezjańska nie powinna podjąć starań o beatyfikację drogiego nam Męczennika. Propozycja odważna i godna uwagi, tak jak godzien najpiękniejszej pamięci jest ten boski kapłan. 
Na trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa - nowy Patron ewangelizacji i salezjańskich dzieł misyjnych!
Oby tak się stało!  

"Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje, na ziemi wystąpi jako ostatni. Potem me szczątki skórą odzieje, i ciałem swym Boga zobaczę. To właśnie ja Go zobaczę, moje oczy ujrzą, nie kto inny;
moje nerki już mdleją z tęsknoty" (Hi 19, 25-27).

W sensie duchowym - autor refleksji również czuje sie członkiem tej Rodziny.

A. Matyszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz