środa, 9 marca 2011

Smutna 70. rocznica. Wywiezienie Biskupów Płockich do niemieckiego obozu śmierci w Działdowie

Obaj pozostali w diecezji mimo namowy, by Arcybiskup ze względu na swój sędziwy wiek, stan zdrowia i szykany niemieckie wyjechał do Warszawy, gdzie już nawet przygotowano dla niego mieszkanie. Arcypasterz, senior Episkopatu polskiego, nie uląkł sięjednak grozy zbliża­jącej się wojny i nie opuścił swej diecezji, lecz po krótkiej rozmowie z Biskupem Sufraganem powziął niezłomne postano­wienie pozostania na swym posterunku w Płocku; wierność zaś swej owczarni przypieczętował męczeńską śmiercią w ciężkim obozie.


INTERNOWANIE BISKUPÓW PŁOCKICH W SŁUPNIE (28.02.1940-06.03.1941)

     Dlaczego Arcybiskup pozostał w diecezji?

    Prawie wszystkie diecezje w Polsce poniosły dotkliwe straty w stanie personalnym duchowieństwa, które przechodziło obozy, rozstrzelania. Diecezja płocka nie tylko straciła przeszło stu kapłanów rozstrzelanych, zmarłych po obo­zach, więzieniach, lecz i obaj nasi biskupi: arcybiskup Nowowiejski i jego sufragan Leon Wetmański przez rok internowani w Słupnie pod Płockiem, później przewiezieni wraz z kilkudziesięciu kapłanami z Płocka i okolicy do ciężkiego obozu w Działdowie, ponieśli śmierć, a wszelkie ślady miejsca ich pogrzebania zostały przez siepaczy niemieckich zatarte. 

Obaj pozostali w diecezji mimo namowy ze strony pewnych środowisk, by Arcybiskup ze względu na swój sędziwy wiek, stan zdrowia i szykany niemieckie wyjechał do Warszawy, gdzie już nawet przygotowano dla niego mieszkanie. Arcypasterz, senior Episkopatu polskiego, nie uląkł się jednak grozy zbliża­jącej się wojny i nie opuścił swej diecezji, lecz po krótkiej rozmowie z Biskupem Sufraganem na temat sugestii wspomnianych osób, powziął niezłomne postano­wienie pozostania na swym posterunku w Płocku; wierność zaś swej owczarni przypieczętował męczeńską śmiercią w ciężkim obozie. 
Gdy zaś zdecydował pozostać w Płocku w jego bezpośrednim otoczeniu wy­rażano obawy o zdrowie. Tymczasem płonne okazały się te obawy. Arcybiskup zachował przytomność umysłu, niezmordowaną energię w przeprowadzeniu swych planów, cieszył się dobrym zdrowiem nawet podczas internowania w Słu­pnie, a później, w ciężkich warunkach obozowych, przetrwał od 8 marca do 28 maja 1941 r. A iluż to młodszych, zdrowych i silnych kapłanów, wywiezio­nych razem z nim do Działdowa wkrótce umarło?

       Arcybiskup, aczkolwiek na początku wojny miał 82 lata, czuł się dobrze i nie podzielał obaw pielęgniarki i lekarza o swe zdrowie, miał zawsze dobry apetyt i zapewne zdrowe serce. Zachował dawną energię, szybkość decyzji i nieustępliwość w przeprowadza­niu swych planów.
      Początek wojny
      Gdy podczas nieoczekiwanego bombardowania w dniu 5 września 1939 r. przez samoloty niemieckie Katedra, trafiona pięcioma pociskami, została moc­no uszkodzona w czasie rannych nabożeństw, Arcybiskup niezwłocznie zwołał komisję rzeczoznawców celem ustalenia wysokości szkód. Na podstawie proto­kółu oględzin tej komisji własnoręcznie napisał memoriał do premiera ówczes­nego rządu o wzięcie pod uwagę sumy 600 000 zł odszkodowania na rzecz Kated­ry przy pertraktacjach pokojowych z Niemcami – w przeświadczeniu, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec. Zresztą Arcybiskup nigdy niczego nie od­kładał na jutro, lecz swe obowiązki z niezłomną wolą wykonywał, i umiał do przeprowadzanej pracy wciągnąć innych księży, a zawsze miał jakieś plany na przyszłość.
     Lecz jak ten memoriał w ówczesnych warunkach wojennych przesłać premie­rowi rządu? Dowiedział się, gdzie jest najbliższy polski sztab, i dowódcy, który przechodził przez Płock na drugą stronę Wisły, dał pismo, prosząc, by „dotarło do właściwych rąk”. Ta postawa zdziwiła sztab, który wtedy z podziwem wyrażał się o spokoju Arcybiskupa w realizowaniu swych planów i jego rachubie w ry­chłą klęskę Niemiec.
      Zniszczenie Katedry bardzo przebolał. Tyle lat wkładał w nią swą gorliwość, inicjatywę i troskę przy jej gruntownej przebudowie od czasów, gdy kapituła jako swemu prokuratorowi powierzyła mu pracę przy remoncie i odbudowie świątyni. Później, już jako biskup wciąż ją wewnątrz zdobił, urządzał, by była godną matką wszystkich kościołów diecezji. Nie tylko swą gorliwość, lecz i własne fundusze w nią wkładał. I rzeczywiście, Katedra swym pięknem harmonizo­wała z podniosłością nabożeństw pontyfikalnych, które stanowiły umiłowanie Arcybiskupa. Jako liturgista lubił celebry biskupie w otoczeniu asysty, kapituły i kleryków.
      Miał jednak Arcybiskup tę zaletę, że szybko otrząsał się z przygnębienia i obmyślał praktyczne sposoby realizacji snutych nadal zamierzeń, jakby nic nie zaszło. Podobnie i teraz polecił zabezpieczyć Katedrę, zwłaszcza zabić deskami otwory okienne, ponieważ wszystkie witraże zostały rozbite, a nawet żelazne ramy okienne i konfesjonały wskutek silnego podmuchu bomb uszkodzone.
      Wizyta gestapo i wezwanie do landrata

Wciąż nadchodziły wieści z diecezji, które Ordynariusza głęboko przejmo­wały. Słysząc o gwałtach, aresztowaniach i rozstrzelaniu księży, skorzystał z wi­zyty wojskowego kapelana niemieckiego i przesłał do nuncjatury w Berlinie me­moriał o prześladowaniu Kościoła i trudnościach w rządzeniu diecezją. Być może memoriał ten dostał się do rąk niemieckich, bo krążyła pogłoska, że go kapelanowi zabrano; może jednak dotarł do nuncjatury i ta interweniowała u władz rządowych, gdyż pewnego dnia przyszedł do Kurii gestapowiec z zapyta­niem: „Jakie arcybiskup Nowowiejski napotyka trudności w rządach diecezji, i na co się skarży? 
Odtąd zwracano na niego uwagę tym bardziej, że na usługach władz niemiec­kich działał miejscowy pastor Adolf Schendel, bezpośrednio przed wojną nie­miecki szpieg w Płocku. Należał on do wszystkich organizacji społecznych na terenie miasta, nawet jako członek wspierający zapisał się do Katolickiego Towarzystwa Dobroczyn­ności „Caritas”. Jego działalność szpiegowską zdemaskował i poparł dowodami Michał Niemir, redaktor dziennika płockiego „Głos Mazowiecki” w szeregu re­welacyjnych artykułów, co na krótko przed wojną spowodowało zwolnienie Schendla ze stanowiska pastora miejscowego Kościoła ewangelickiego. Kościół ten stanowił starożytną świątynię katolicką OO. Dominikanów, zabraną katoli­kom przez Prusaków w roku 1805. Według ówczesnej relacji przesłanej do Ber­lina miał on służyć germanizacji miasta. Tym celom służył istotnie.
      Zaraz po wkroczeniu Niemców do Płocka Adolf Schendel, działający wraz ze swą żoną jako urzędnik wydziału kultury w landraturze zabierał głos przy are­sztowaniu różnych osób, o których działalności społecznej doskonale wiedział. Biskup Wetmański interweniował u niego w sprawie aresztowania redaktora Niemira. Interwencja spotkała się z odmową, a nawet wyzywającym zachowa­niem się żony Schendla.
       Teraz pastor mógł pomścić się na redaktorze i Arcybiskupie, wiedział bo­wiem dokładnie, że dziennik ten został założony dzięki inicjatywie Arcybiskupa i był przez niego finansowo wspomagany.
      Na wniosek Schendla wyszedł z landratury kwestionariusz, na który Arcybiskup miał dać do magistratu odpowiedź. Jedno z pytań, zdaje się 17, brzmiało: Jakie było kierownicze pismo (fiihrende Zeitung) diecezji?
Odpisano, że urzędowym pismem diecezji był „Miesięcznik Pasterski Płoc­ki”. Wezwano wówczas Arcybiskupa do landratury. Poszedł tam wraz z kapela­nem; kazano mu oświadczyć, że organem kierowniczym był „Głos Mazowiecki”. A więc wszystko, co ten dziennik pisał o szpiegowskiej akcji Schendla, zapisano na rachunek redaktora Niemira i arcybiskupa Nowowiejskiego. Gdy wy­pełniony kwestionariusz z odpowiedzią na pytanie o pismo urzędowe, podpisany przez Arcybiskupa, zaniosłem do magistratu i wręczyłem prof. Sachsowi, który został folksdojczem i urzędnikiem niemieckim, ten powiedział: „Coście zrobili, po coście napisali, że urzędowym organem był „Głos Mazowiecki”? Mogą być z tego przykre konsekwencje". Mówił to szczerze, wśród ludności płockiej ucho­dził bowiem za uczciwego człowieka. 

Przykre wieści z dekanatu rypińskiego
      W listopadzie 1939 r. dotarła do Arcybiskupa wieść, że księża dekanatu rypińskiego zostali uwięzieni i pobici; kilku zamordowano (wraz z dziekanem, ks. Stanisławem Gogolews­kim), a resztę wywieziono. Na osieroconych parafiach osiadło dnia 22 lutego 1940 r. sześciu księży pochodzących z sąsiednich parafii diecezji chełmińskiej, zwolnionych z klasztoru oborskiego, gdzie byli internowani wraz z księżmi deka­natu rypińskiego. Zostali oni przez władze niemieckie naznaczeni na placówki duszpasterskie w tymże dekanacie. Każdy otrzymał administrację kilku parafii. Nabożeństwa dodatkowe odprawiali w języku niemieckim, tylko Msza św. pozo­stała po polsku; z parafiami porozumiewali się po niemiecku, a w niedziele – zamiast spowiedzi – udzielali ogólnego rozgrzeszenia wiernym.
      Te niezgodne z duchem Kościoła, co niedziela powtarzające się praktyki, wprowadziły zdziwienie, lekceważenie sakramentu pokuty i lekkomyślne przy­stępowanie do Komunii świętej.
      Dlatego Arcybiskup bolał nad tym, a ból ten stał się bardziej przykry, gdy już internowany w Słupnie dowiedział się, że te „przybłę­dy” – jak ich nazywał – pozostają w kontakcie z biskupem Splettem z Gdań­ska, który dnia 12 kwietnia 1940 r. (jako administrator apostolski diec. chełmiń­skiej) przyjechał do Rypina i na miejscowej plebanii urządził z nimi konferencję duszpasterską; a przecież prawowity biskup płocki, aczkolwiek internowany, przebywał jeszcze w diecezji i przez swego wikariusza generalnego pozostawał w łączności z nią. 
W lipcu 1940 r. biskup Splett przysłał Arcybiskupowi do Słupna odpis pisma Nuncjatury Apostolskiej w Berlinie z dnia 22 czerwca 1940 r., którym nuncjatu­ra powiadomiła biskupa Spletta, że na skutek przedstawionych przez niego wy­jątkowo trudnych okoliczności, w jakich znaleźli się pod względem duszpasters­kim katolicy w dekanacie rypińskim, Ojciec święty zezwala na administrację tej części diecezji płockiej biskupowi Splettowi, lecz pod warunkiem, że uprzednio na każdorazowe swe zarządzenie uzyska zgodę Biskupa Płockiego. Arcybiskup 15 lipca 1940 r. odpisał, że wyraża zgodę na warunkową administrację, lecz 
nie może pominąć milczeniem faktu, że do tych parafii przyszli samowolnie jacyś kapłani bez misji kanonicznej, wprowadzając dziwne i niezgodne z nauką Koś­cioła katolickiego praktyki; parafie są w stanie opłakanym, parafianie nie słyszą słowa Bożego oraz nie mają okazji do odbywania sakramentalnej spowiedzi.
       Dnia 28 września 1940 r. biskup Splett, dziękując za wyrażoną zgodę na ad­ministrację, nie wspomniał nic jednak o podniesionym w piśmie z 15 lipca zarzu­cie. Wobec tego Arcybiskup 16 października tegoż roku stwierdził listem pole­conym, że zgodził się na administrację, lecz na warunkach, jakie zastrzegł Oj­ciec święty i od tego nie odstąpił. Nie ulega wątpliwości, że te dwa listy przeszły przez cenzurę niemiecką i zwróciły uwagę na treść i postawę, jaką zajął Arcybiskup w stosunku do bisku­pa Spletta.

Seminarium Duchowne w diasporze
        9 grudnia 1939 r. dotarła do Arcybiskupa, jeszcze przebywającego w Płocku, przykra wiadomość, że oddziały SS zajęły gmach Seminarium Duchownego, które we wrześniu, uszkodzone w jednym skrzydle przez spadający samolot wy­remontował i oddał do użytku w październiku.
     Przygarnięto również alumnów z innych seminariów. Nauka odbywa się nor­malnie, poprzedzona na wstępie rekolekcjami. Tymczasem zaraz po uroczystoś­ci NMP Niepokalanie Poczętej esmani obiegli gmach i zarekwirowali wszystko: bezcenne Archiwum Diecezjalne i bibliotekę, a stare akta metrykalne wywieźli w niewiadomym kierunku; mieszkańcom zaś nic nie dali wynieść: ani pościeli, ani sprzętu, ani książek, ani ubrania; wszystko to pozostało. Klerykom i profeso­rom kazano opuścić gmach natychmiast.       
Arcybiskup wydał polecenie profesorom, by wyjechali z Płocka, klerycy na­tomiast mieli udać się do swoich domów, uczyć się prywatnie i zgłaszać się do profesorów na kolokwia, pod względem zaś wychowawczym zalecono im pozo­stawać pod ścisłym kierunkiem swych proboszczów. W seminarium esmani za­mienili kaplicę na klub, zamazali napisy, na miejscu ołtarza zbudowali kominek z hitlerowskimi rysunkami; w ogrodzie zniszczyli pomnik Matki Boskiej z pias­kowca a krzyże porąbali. W tej akcji posługiwali się Żydami. Zabrali z katedry do gimnazjum im. Małachowskiego szaty liturgiczne i tam w nie przebrani, po pijackich ucztach, zwłaszcza w pierwsze piątki miesiąca, urządzali karykaturę nabożeństw kościelnych.
      Wywiezienie z Płocka do Słupna
      Po zarekwirowaniu Kurii (wraz z całym archiwum) i mieszkania biskupa Wetmańskiego, dnia 28 lutego 1940 r. o godz. 8 rano, gdy Arcybiskup w pokoju jadalnym spożywał śniadanie, esesmani otoczyli samochodami ciężarowymi dom biskupi, a kilku z nich weszło do jadalni; kazali mu iść za sobą na górę, do sy­pialni, gdzie nie pozwolono mu ruszyć się z miejsca. W tym czasie żołnierze ra­bowali różne rzeczy z biurka, przetrząsając komodę, szafy i biurko. Tak „gospo­darowali” do godziny 2. po południu. Około godz. 3. kazano dwóm siostrom pasjonistkom, które prowadziły gospodarstwo domowe, i siostrze pielęgniarce z zakładu Anioła Stróża wyjechać samochodem do Słupna; wzięły one niektóre z mebli, m.in. łóżko i otomanę. Przywieziono je do opuszczonej szkoły, pozba­wionej szyb. O godz. 4. przywieziono Arcybiskupa. Zabrano również biskupa Leona Wetmańskiego i kapelana ks. prałata Ludwika Wilkońskiego.
       Arcybiskup przyjechał bez czapki. Podczas podróży głowę nakrył peleryną płaszcza, który miał na sobie. Był spokojny i pogodny, tylko drżał z zimna, bo przemarzł w drodze, a w szkole było bardzo chłodno. Położono go zaraz do łóżka; a ponieważ brakowało dostatecznej ilości pościeli, przykryto dywanem. Przez całą noc nie mógł zasnąć.
      Zaraz rozeszła się w okolicy wieść o internowaniu Ordynariusza diecezji i umieszczeniu go pod strażą w szkole. Miejscowa ludność już na drugi dzień od­wiedzała go i wyrażała swe współczucie; wierni przynosili produkty żywnościo­we. Arcybiskup do każdego wychodził, a rozrzewniony okazywaną sobie życzli­wością i współczuciem każdemu serdecznie dziękował. 

Memoriał mariawitów
     Nazajutrz po wywiezieniu obu biskupów do Słupna, tj. 29 lutego 1940 r. Filip Feldman, biskup mariawicki, złożył powiatowemu kierownikowi partyjnemu NSDAP w Płocku odpis obszernego memoriału, w którym opisał genezę i histo­rię mariawityzmu. M.in. oskarżył duchowieństwo polskie, że podtrzymuje pol­skość głosząc, że Polska będzie katolicka albo jej wcale nie będzie, że ma w swo­im ręku prasę, wpływy itd.
    Feldman prosił niemieckie władze partyjne „o przyjęcie i pozostawienie” tego oskarżenia, a jako „Biskup Generalny Starokatolickiego Kościoła mariawi­ckiego” odpisy tego memoriału przesłał: arcybiskupowi Starokatolickiego Ko­ścioła w Holandii Rinkelowi, biskupowi starokatolickiego Kościoła w Szwajcarii doktorowi Alfredowi Kury'emu i biskupowi Erwinowi Kreuzerowi w Niem­czech, dołączając następujące słowa: Przewielebny Bracie! Z różnych gazetowych wiadomości, umieszczonych w prasie niemieckiej, do­wiadujemy się ze sprawozdań rozszerzanych przez Watykan o okropnych przej­ściach Kościoła Rzymsko-katolickiego ze strony Niemiec w Polsce. Dlatego chciałbym donieść o tym, co z własnego doświadczenia wiemy o podjudzaniach Kościoła Rzymsko-katolickiego.
      Tak więc Feldman w swym memoriale zaprzeczył temu, co już w roku 1940 Stolica Apostolska i Prymas Polski przez Radio Watykańskie podawali „o okro­pnych przejściach” w Polsce. Według niego nie było prześladowania Kościoła w Polsce.
      Dziwny to zbieg okoliczności: przywódca mariawitów stał się denuncjatorem duchowieństwa i Kościoła katolickiego w Polsce i to na szeroką skalę propagan­dową, już na drugi dzień po wywiezieniu i internowaniu biskupów płockich w Słupnie, o czym nie mógł nie wiedzieć, ponieważ od wkroczenia Niemców po­zostawał w bliskim kontakcie z landraturą w Płocku i jej urzędnikiem w wydziale kultury Schendlem. Złożył landraturze i Schendlowi na Boże Narodzenie i na Nowy Rok przyjacielskie pozdrowienia i z głębi płynące życzenia, a jego synowie poszli za przykładem ojca, potwierdzając życzenia efektownym gestem na rzecz Niemców. Adolf Schendel bowiem pismem z dnia 27 grudnia 1939 roku, zwróco­nym do obydwu chłopców: Klemensa i Filipa Feldmanów w Płocku, stwierdził:
     Starosta i Kierownik Okręgowy z Płocka upoważnił mnie, aby obydwu napisać, że się bardzo ucieszył z Waszego pięknego podarku gwiazdkowego dla biednych dzieci niemieckich. Przekazał te 20 RM. wójtowi w Białej, który te pieniądze po­dzielił między biedne dzieci niemieckie. Pan Starosta dziękuje Wam bardzo uprzejmie za Wasze dobre serce, życzy Wam i Waszym Rodzicom szczęśliwego Nowego Roku!  
  z up. ( - ) Adolf Schendel
Taki był, niestety, stosunek najwyższego zwierzchnika Kościoła mariawic­kiego do okupanta niemieckiego zaraz po jego wkroczeniu do Polski.
     Propaganda skierowana za granicę, do Niemiec, Szwajcarii i Holandii, była obliczona na oskarżenie duchowieństwa polskiego i zaprzeczenie gwałtom nie­mieckim, o których prasa, według Feldmana, wiedziała z nieprawdziwych ko­munikatów, pochodzących z Watykanu. (A więc Feldman przez swoje oskarże­nie stwierdził, że jednak Ojciec święty Pius XII odsłaniał światu to, co się u nas działo, chociaż usiłował temu zaprzeczyć...).

Warunki internowania w Słupnie

Na trzeci dzień po internowaniu przyjechał do szkoły w Słupnie lekarz nie­miecki i chciał zbadać stan zdrowia Arcybiskupa, na co tenże nie zezwolił, a wręcz odmówił; powiedział, że jego stałym lekarzem jest dr Piasecki z Płocka. Po kilku dniach lekarz niemiecki przybył ponownie w towarzystwie doktora Pia­seckiego, który zbadał Arcybiskupa i przepisał środki na wzmocnienie serca.
Warunki pobytu w Słupnie układały się znośnie: okoliczni wierni i księża do­starczali produktów żywnościowych, zwłaszcza ks. dr Wincenty Helenowski, proboszcz z Czermna. Po pewnym czasie zwinięto straż esesmanów, którzy pilno­wali internowanych i robili trudności w widzeniu się z nimi, żądając na to prze­pustek lub ograniczając czas trwania rozmowy. Zdaje się, że odtąd miejscowi koloniści niemieccy zwracali uwagę na to, co się w szkole dzieje: kto i jak często bywa. Arcybiskupa odwiedzali: siostry zakonne, księża i świeccy, tym bardziej, że tenże zawsze mile witał gości, pytał o wiadomości, a nawet domagał się, aby go odwiedzać. Spragniony był zwłaszcza najświeższych zagranicznych wieści ra­diowych. Ponieważ wypadki wojenne układały się niepomyślnie, a pobyt się dłużył, nasuwały mu się przykre refleksje. Mawiał, że w niewoli się urodził, że na chwilę tylko błyska niepodległość i znowu nadeszła okrutna niewola! Nie chciał się pogodzić z myślą, że w niewoli umrze, dlatego wciąż oczekiwał pomyślniejszych wiadomości, że Niemcy przegrywają, o to pytał, gdy ktoś przyjechał, aby się z nim spotkać.
Urzędnicy kurialni wyjechali z Płocka do Guberni i na parafie. Oficjał po zgonie ks. Mosielskiego, proboszcza i dziekana płockiego, wrócił ze stanowiska proboszcza i dziekana pułtuskiego i został mianowany proboszczem i dziekanem płockim. Wicekanclerz urządził biuro kurialne w zakładzie Anioła Stróża, zała­twiał bieżące sprawy i prawie co tydzień jeździł do Słupna, referując – jako wi­kariusz generalny – wszystkie ważniejsze sprawy i wypadki z diecezji od marca 1940 r. do 17 lutego 1941 r.; przywoził ofiary od duchowieństwa (cathedraticum), które chętnie składała diecezja na potrzeby Arcybiskupa i jego otoczenia w Słupnie.
A więc utrzymanie było zapewnione, niczego oprócz wolności, za którą Ar­cybiskup tęsknił, nie brakowało. Na zdrowiu czuł się doskonale, zwłaszcza od wiosny. Lepiej mu służyło suche powietrze w Słupnie, niż dawne pobyty na Antoniówce.

     Zaopatrzony we wszystko, co potrzebne, przez diecezjan i duchowieństwo, Arcybiskup myślą przenosił się do alumnów, zwłaszcza tych, którzy dostali się do Guberni i tam, najpierw u Księży Pallotynów w Ołtarzewie, a później w Se­minarium Duchownym w Kielcach i Sandomierzu, studiowali. Nie mogąc prze­słać im do Warszawy pieniędzy na bieżące potrzeby, zwrócił się do dziekana wy­szkowskiego, aby przebywającym w Guberni alumnom zastąpił wicerektora: roztoczył opiekę nad nimi i ich materialnymi kłopotami; polecił również, abycathedraticum z dekanatu wyszkowskiego było przeznaczone dla alumnów.
 Przewidując wywiezienie ze Słupna Arcybiskup zarządził wyświęcenie w Słupnie incognito ostatniego kursu. Było ich 16 w diecezji i 3 w Generalnej Guberni, u rodzin, do których udali się 9 grudnia 1939 r., po zajęciu Seminarium przez oddziały SS. Tym trzem wysłano litterae dimissoriae i otrzymali wszystkie wyższe święcenia z kapłaństwem włącznie w Kielcach.1
Do Słupna kolejno przy­bywali klerycy z diecezji; po kilku, by nie zwracać uwagi, i otrzymywali święce­nia subdiakonatu, diakonatu i kapłaństwa z rąk bpa Wetmańskiego w miejsco­wym kościele w marcu 1940 roku. Jako ostatni wyświęcony został ks. Józef Gosik w dniu 17 marca 1940 r. Wszyscy otrzymali nominacje na wikariuszy parafii, skąd pochodzili lub gdzie dotąd przebywali.
      Pod wpływem tej samej obawy, na wypadek ewentualnego wywiezienia, 6 marca 1940 r. Arcybiskup mianował swymi zastępcami w zarządzie diecezją: bpa Leona Wetmańskiego, ks. prałata Stanisława Figielskiego i ks. kanonika Wacława Jezuska.
 ***
     Dnia 2 czerwca 1940 r. w nocy zmarł nagle na atak serca ks. prałat Ludwik Wilkoński; internowany razem z biskupami jako kapelan Arcybiskupa, jego długoletni kapelan i przyjaciel, oddany mu całą duszą. Przed śmiercią prosił, aby pochowano go w Płocku, w grobowcu kapitulnym, w metalowej trumnie, a był tęgi i wysokiego wzrostu. Właściciel zakładu pogrzebowego w Płocku, któ­rego proszono o sprzedanie metalowej trumny dla ks. Wilkońskiego, odrzekł, że ma taką trumnę, dużych rozmiarów, lecz ukrył ją przed Niemcami i chowa dla Arcybiskupa na wypadek jego śmierci. Po naleganiach jednak ustąpił. (Tym­czasem Arcybiskup, który za życia przygotował sobie grób w katedrze, przy wej­ściu do chóru, a nawet ułożył napis na tablicy przykrywającej grób, nie wiado­mo, gdzie spoczywa; rozwiały się nadzieje na odnalezienie jego grobu i sprowa­dzenie ciała do Katedry...).
Ponieważ zgon ks. Wilkońskiego nastąpił w niedzielę, zebrało się dużo ludzi odwiedzających zmarłego, którego ciało złożono w jednej z sal szkolnych (szko­ła znajdowała się naprzeciwko kościoła parafialnego). Gromadzenie się ludzi przy szkole, gdzie przybywali internowani zwróciło uwagę miejscowych koloni­stów (folksdojczów), którzy z daleka „czuwali” nad mieszkańcami szkoły, gdy zwinięto straż wojskową i którzy zapewne przekazali wiadomość do Płocka.   
Wkrótce potem bowiem przyjechało gestapo: komendant, baron von der Than, jakiś oficer SS i p. Klocówna jako tłumaczka. Nieco przedtem przybyłem z dwo­ma lekarzami z Płocka: dr Beczkowiczem i dr Surzcem celem stwierdzenia zgonu ks. Wilkońskiego, by zwłoki przewieźć do Płocka. Baron von der Than, wysoki, siwy, szczupły mężczyzna, zdaje się w randze pułkownika, był nieco zdenerwo­wany gromadzeniem się ludzi, kazał wszystkim wyjść z pokoju i pozostał z bisku­pami. Uspokoił się, gdy mu powiedziano, że z racji zgonu katolickiego księdza wierni zawsze gromadzą się w celu pomodlenia się za zmarłego, tym bardziej, że to była niedziela i kościół mieścił się blisko.
      Baron dał Arcybiskupowi swój bilet wizytowy; oświadczył, że internowanie będzie trwało do końca wojny, rzucił na stół niemiecką gazetę z wiadomością o klęsce Francji i powiedział, że koniec wojny jest niedaleki, bo tylko Anglia nie została jeszcze pokonana. Pochwalił się, że miał w swym rodzie biskupów w Fuldzie.
     Ta nieoczekiwana i przykra wizyta w chwili żałoby zmęczyła Arcybiskupa. Jednak dzięki silnej woli szybko odzyskiwał równowagę i wracał do bieżących spraw, jakie napływały z diecezji; był nimi zaabsorbowany: one oraz regulamin dnia, którego przez całe życie przestrzegał, podtrzymywały go na duchu.
      Również w Słupnie wprowadził pewien porządek: codziennie o godzinie 7 rano odprawiał w domowej Kaplicy Mszę św. Biskup Wetmański chodził na Mszę św. do parafialnego kościoła. Po śniadaniu Arcybiskup wysyłał zazwyczaj kogoś do Płocka po zakupy i wiadomości. Dużo czytał, bowiem część biblioteki Niemcy przywieźli z domu biskupiego do Słupna. Oprócz dzieł z dziedziny litur­gicznej na jego biurku widziałem m.in. „Ziemia gromadzi prochy” oraz „Śladami Smętka”. Lubił również słuchać, gdy głośno czytały inne osoby.
     Częstymi gośćmi w szkole bywali: miejscowy proboszcz ks. Stanisław Nasi­łowski i ks. Stefan Caban, neoprezbiter, miejscowy parafianin i wikariusz. To byli nieodłączni domownicy, którzy swego Pasterza nie opuścili nawet w kryty­cznej chwili, gdy wywożono go do Działdowa; chociaż mogli ocaleć, nie uczynili tego ze względu na niego. Prawie codziennie brali udział w odmawianiu różańca i odbywaniu Drogi Krzyżowej; tych ćwiczeń Arcybiskup osobiście skrupulatnie pilnował.
      By mieć w domu biskupim w Płocku kogoś znającego język niemiecki na wy­padek „wizyt” władz okupacyjnych Arcypasterz powołał na swego kapelana ks. prof. Adama Zaleskiego, który po pewnym czasie przeniósł się do Słupna. Po śmierci ks. Wilkońskiego został stałym kapelanem. Żywy, pogodny, ruchliwy, uczynny, pełen inicjatywy i towarzyski umiał we wszystkim dogodzić Arcybisku­powi i był jego dobrym opiekunem: jeździł chętnie i często do Płocka, załatwiał różne sprawy, a, co najważniejsze, zawsze przywoził wiadomości radiowe oraz sporo niemieckich gazet, których zawartość relacjonował po obiedzie i po kola­cji.
     Zbliżał się dzień prekonizacji Arcybiskupa, 12 czerwca, i imienin – 13 czer­wca; solenizant zaraz po pogrzebie i przykrej wizycie gestapo snuł projekty no­minacji kanonickich na zbliżające się uroczystości, biorąc pod uwagę wizytę w tymże dniu kanoników i prałatów kapitulnych: Piotra Dmochowskiego, Adol­fa Modzelewskiego, Franciszka Klimkiewicza, Józefa Michalaka i Stanisława Figielskiego.
     Postanowił wyróżnić ks. Adama Zaleskiego: mianował go honorowym kano­nikiem katedralnym, dał mu swój dawny pierścień i krzyż kanonicki. Ks. Zaleski cieszył się bardzo i był dumny z tego odznaczenia.
     Na uroczystość prekonizacji i imienin, obchodzoną w przykrych warunkach internowania, przyjechała kapituła, siostry zakonne zgromadzeń płockich oraz świeccy znajomi; ks. dr Helenowski przywiózł zapasy produktów, wędlin, ciasta, podobnie jak siostry zakonne. Arcybiskup zapomniał o przykrościach. Wszyst­kich podejmował, pytał o wieści, sam odczytywał listy, które otrzymał na uro­czystość imieninową od księży z diecezji, z Generalnej Guberni oraz od Prymasa Polski z Rzymu. Dla zatarcia śladów, że są to wieści od Prymasa, ks. Antoni Baraniak podpisał się w listach: Bara Gnak. Nadszedł też list od biskupa Oko­niewskiego, który skarżył się na przykrości tułaczki za granicą.
      W styczniu 1941 r. miał Arcybiskup miłą wizytę z Łodzi; przyjechał kapelan biskupa Jasińskiego z listem, w którym rządca diecezji łódzkiej pisał, że Ojciec Święty, Pius XII pytał o arcybiskupa Nowowiejskiego: gdzie przebywa, w jakich warunkach, jak się czuje, jaki jest stan jego zdrowia. Ta wiadomość bardzo ucie­szyła i rozrzewniła Arcypasterza (Zrozumie to każdy kapłan diecezji płockiej, który znał przywiązanie Arcybiskupa do Stolicy Apostolskiej i jego głęboką cześć dla Papieża. Był to biskup o wysokim poczuciu swej godności i ścisłej zale­żności od Ojca Świętego).
     Dużą pociechą dla niego podczas internowania w Słupnie było także regularnie nadsyłane pod jego adresem „Osservatore Romano”, z którego tłumaczono mu różne artykuły i wiadomości. Dziękował redakcji za to dobrodziejstwo; pisał, że dzięki temu pismu śledzi bieżące życie Kościoła oraz jest w stałej łączności z nim. Przeglądając „Osservatore Romano” lub słuchając sprawozdań osób, które je skrzętnie czytały, Arcybiskup zaznaczał zarządzenia, niektóre ważniejsze artykuły, polecał je tłumaczyć i w ten sposób gromadzić ma­teriał do „Miesięcznika Pasterskiego”. (Dowodzi to żywotności Pasterza i jego troski o przyszłość. Nigdy nie żył tylko bieżącą chwilą, lecz przez całe swe życie snuł plany i projekty; to samo było w czasie internowania). Radość z racji otrzy­manego pisma uzupełniał Prymas Polski, który dwukrotnie przez swego kapela­na zaszczycił Arcybiskupa listem z Rzymu.
       Umrzeć i iść do Jezusa
       Przyjeżdżali do Słupna księża i siostry zakonne nie tylko po to, by odwiedzić Arcypasterza, lecz i zasięgnąć jego rady w różnych trudnościach i niespodzian­kach wojennych. 16 lutego przybyły siostry pasjonistki z Płocka, aby poradzić się w następującej sprawie: jeden z oficerów SS chciał koniecznie zabrać do ob­sługi swej żony młodą siostrę Edwardę Mikównę. Przed wojną pracowała ona w Seminarium Duchownym, w którym siostry pasjonistki prowadziły dział gos­podarczy i kuchnię. Po zajęciu seminarium przez oddziały SS oraz usunięciu kle­ryków i profesorów Niemcy zatrzymali siostry i zmusili je, aby nadal prowadziły gospodarstwo, gotowały i obsługiwały oficerów. Jeden z nich o nazwisku Sper­ling oświadczył siostrze Edwardzie, że musi stanowczo jechać z jego żoną do Niemiec i być jej pomocą domową. Przerażone tym przełożone przybyły do Słu­pna, aby prosić Arcypasterza o pomoc. Po wysłuchaniu przełożonych i zaintere­sowanej siostry, która prawie nic nie mówiła, Arcybiskup radził wyczerpać wszystkie preteksty do zatrzymania siostry w Płocku, a jeśli to zawiedzie – oświadczył – musi ona stać się ofiarą niewoli. Lecz Bóg na pewno będzie się nią opiekował i sprawi, że po jakimś czasie powróci. Gdy rozmawiałem wtedy z sio­strą Edwardą w Słupnie i pytałem, czy chce jechać, czy raczej pozostać, nic na to nie odpowiedziała, tylko wydała mi się dziwnie spokojna i pogodna; można było ją posądzić o chęć wyjazdu... Tak również sądził biskup Wetmański. Tym­czasem w jej duszy zapadło inne postanowienie. Zbliżał się termin podróży wy­znaczony na 4 marca 1941 r. Sperling przygotował wszystko, co potrzebne: po­starał się o suknie, obuwie, bieliznę i przybory kosmetyczne. Siostry były coraz bardziej zaniepokojone, tylko siostra Edwarda zachowywała spokój. Całkowi­cie zaufała Bogu, iż jej nie opuści nawet wtedy, gdy już będzie w pociągu. I nie zawiodła się: 1 marca nagle ciężko zachorowała. Niemcy nie dopuścili kapłana z Komunią Św. Przełożona odwiozła ją do szpitala. Tu mogła codziennie łączyć się z Chrystusem w Eucharystii, która była dla niej jedyną pomocą w ciężkiej chorobie.
     Lekarze nie stwierdzili niebezpieczeństwa; orzekli, że to tylko zapalenie płuc. Na pytanie, czy chce wyzdrowieć i wyjechać, czy raczej umrzeć, odpowie­działa: „Umrzeć i iść do Jezusa”. Gdy nadszedł dzień 4 marca, siostra Edwarda przyjęła Chrystusa w Komunii świętej i połączyła się z Nim na zawsze.
     Niemcy byli zdziwieni nagłą i niespodziewaną śmiercią siostry Edwardy i to w dniu wyznaczonym na jej wyjazd i posądzili siostry, że to one, celem uchronie­nia jej od wyjazdu otruły zakonnicę. Zażądali więc sekcji zwłok, która jednak niczego podejrzanego nie wykazała, co wprawiło ich w zdumienie. (Czyż nie była to wyraźna interwencja Boża w zachowaniu tej siostry, która tak mocno zaufała Bożej dobroci?).
      Na drugi dzień po wizycie sióstr pasjonistek, 17 lutego dotarła do Słupna smutna i przygnębiająca wieść; przywiózł ją ks. Caban: Niemcy wywożą ludność z Płocka, w tym księży do Działdowa; szukając ks. Wacława Jezuska byli kilka­krotnie w Zakładzie Anioła Stróża. W brutalny sposób aresztowali księży prała­tów: A. Modzelewskiego, P. Dmochowskiego, J. Michalaka i F. Klimkiewicza, rektora Seminarium Duchownego oraz ks. Jana Szydłowskiego, profesora Semi­narium i ks. Antoniego Kuśmierczyka, dyrektora Diecezjalnego Instytutu Bractw i Stowarzyszeń Religijnych. Niektórych przy wchodzeniu do ciężarowe­go auta pobili. Bardzo to przygnębiło Arcybiskupa, gdyż byli to jego najbliżsi współpracownicy na różnych odcinkach życia w diecezji. (Ja ocalałem jedynie dlatego, że na kilka dni przed wywiezieniem księży z Płocka zostałem wezwany listem do Słupna. Przyjechałem, jak zwykle, w przeświadczeniu, że widocznie zaszły jakieś sprawy wymagające wyjaśnień. Tymczasem biskup Wetmański oświadczył mi, że mam spędzić w Słupnie kilka dni, aby odpocząć. Byłem zdzi­wiony wezwaniem bez powodu.
Właśnie w dniach mego pobytu w Słupnie nastą­piły aresztowania. Przyszli z listą i po mnie do Zakładu; dowiedzieli się, że je­stem w Słupnie. Uprzedził ich ks. Caban przybywając z Płocka na rowerze, a biskup Wetmański z ks. Stanisławem Nasiłowskim odwieźli mnie incognito końmi kilka kilometrów od Słupna, do Święcieńca, gdzie ocalałem; biskupów zaś wywieziono nieco później...
      Arcybiskup utrwalił swój roczny pobyt w Słupnie w aprobacie, jakiej udzielił na dodatku do najnowszego wydania „Missae propriae dioecesium Poloniae” w nowym opracowaniu ks. prałata Józefa Michalaka, dokonanym na prośbę firmy Pustet, która za mozolną pracę autora przysłała mu wojenne wydanie brewiarza w cenie 60 marek, a miała przysłać brewiarz w najlepszym wydaniu. Na tej apro­bacie Arcypasterz umieścił własnoręcznie słowa: Słupno-Plociae, die 8 Januarii 1941 an.
     Słupno i Ostrów Mazowiecka

W końcu 1939 r. Nuncjatura Apostolska w Berlinie z woli Stolicy św. powie­rzyła Arcybiskupowi administrację tej części sąsiedniej diecezji łomżyńskiej, która znalazła się pod okupacją niemiecką, pozostałe bowiem tereny diecezji były po stronie rosyjskiej. W ówczesnych warunkach nie było można dowiedzieć się, co dzieje się w okolicy Myszyńca i Ostrołęki oraz czy księża przebywają w parafiach. Udało się tylko stwierdzić, że sędziwy ks. kan. Sawicki żyje i miesz­ka w Myszyńcu. Zresztą wkrótce potem Arcybiskup został wywieziony z Płocka i internowany w Słupnie i na razie pozostawał pod strażą gestapo, którego poste­runek mieścił się w szkole, a płocki komendant gestapo, von Paris często składał wizyty i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Występowały liczne trudności w kontaktowaniu się z duchowieństwem diecezji płockiej, a tym bardziej z odle­głym terenem diecezji łomżyńskiej. Dlatego przez cały rok formalnego sprawo­wania tejże administracji Arcybiskup nie wykonał żadnego aktu prawnego.
     Widocznie nuncjatura nie zdawała sobie racji z naszego położenia. Mając to na uwadze Arcybiskup prosił nuncjusza w Berlinie (już nie pamiętam, jaką dro­gą), by delegowano do Płocka ks. prałata dra Karola Colli, przedwojennego radcę nuncjatury w Warszawie. Łomżyńska administracja pozostawała więc tyl­ko na papierze, lecz z tej okazji nawiązała się serdeczna korespondencja Arcybi­skupa z bpem Tadeuszem Zakrzewskim, sufraganem łomżyńskim, rezydującym wtedy w Ostrowi Mazowieckiej. Skoro tylko Arcypasterz dowiedział się o tym, przesłał odpis swej korespondencji z nuncjaturą do Ostrowi dodając, że już nie rezyduje w Płocku, lecz wraz ze swym biskupem pomocniczym przebywa w Słupnie. Nic więcej nie wspomniał w obawie, że korespondencja może nie do­trzeć do adresata. Na to pismo z listopada 1940 r. otrzymał w połowie grudnia list, w którym bp Zakrzewski stwierdził m.in.:
     List Waszej Ekscelencji sprawił mi specjalną radość, gdyż z niego widzą, że W.E. czuje się na siłach. Niejednokrotnie o Waszej Ekscelencji tu mówimy i wspominamy z moim gospodarzem Ks. Ciesielskim. Ja sobie tu radzę, jak mogę...
     Dowody życzliwości okazywane mu podczas internowania w Słupnie, rozrze­wniały Arcybiskupa, dlatego zaraz po otrzymaniu tego listu odpisał nań 17 grudnia 1940 r., na tydzień przed Bożym Narodzeniem:
      Wasza Ekscelencjo! Za list i życzenia – wielkie Bóg zapłać. W tych czasach szczególnych składam Wa­szej Ekscelencji szczególne też życzenia, jakimi napełnione jest serce nasze i serce Waszej Ekscelencji. Do zobaczenia w zdrowiu i szczęściu w najbliższej przyszło­ści...
      Krótki w treści list jest świadectwem nastroju Arcybiskupa: usilnie czekał końca wojny, pragnął dożyć wolności, aby w zdrowiu i szczęściu, i to w najbliż­szej, czyli niedalekiej przyszłości, osobiście zobaczyć się z biskupem Zakrzew­skim. (Obaj biskupi nie domyślali się wtedy swych przyszłych kolei życia: już nie Arcybiskup, lecz jego osierocona diecezja powitała biskupa Tadeusza Za­krzewskiego jako ordynariusza, który przejął bogatą spuściznę 33 lat rządów po­przednika).
      Aresztowanie w nocy i wywiezienie
      Ostatniego lutego lub 1 marca 1941 r. na skutek zarządzenia gminnego urzę­du niemieckiego spisano wszystkich mieszkańców szkoły: obu biskupów, ks. kan. Zaleskiego, siostry pasjonistki prowadzące gospodarstwo i siostrę pielęg­niarkę. Po wywiezieniu księży z Płocka w dniu 17 lutego słusznie spodziewano się, że ten spis pozostaje w związku z projektem opuszczenia Słupna. Namawia­no ks. Zaleskiego, żeby wyjechał, lecz odmówił. Powiedział, że nie zrobi tego ze względu na Arcybiskupa, którego nie może opuścić. Na plebanii „na górce” przebywał alumn Izydor Kępczyński. Pod kierunkiem biskupa Wetmańskiego odprawiał w tym czasie rekolekcje przed święceniami. Przyjął subdiakonat i go­tował się do święceń diakonatu. Tymczasem w nocy około 1 z czwartku na pią­tek (z 6 na 7 marca 1941 r.) otoczono plebanię i zabrano ks. proboszcza S. Nasi­łowskiego i ks. S. Cabana, wikariusza. (Subdiakon I. Kępczyński uratował się ucieczką). To samo powtórzyło się w szkole ok. godz. pół do drugiej w nocy.
      Mimo otoczenia plebanii i szkoły księża parafialni, ks. A. Zaleski i bp L. Wetmański mogli skorzystać z ciemności i zamieszania oraz uniknąć areszto­wania i wywiezienia, jednak nie uczynili tego — jak sami wtedy oświadczyli jed­nej z sióstr zakonnych – ze względu na Arcybiskupa, któremu towarzyszyli później podczas podróży do Płocka.
      Aresztowanie nastąpiło więc w nocy. Ponieważ nie zdołano szybko otworzyć drzwi (lokaj nie wiedział, kto się tak gwałtownie dobija), żandarmi wraz z miej­scowymi kolonistami wyważyli je i kazali wszystkim w ciągu 15 minut ubrać się oraz zabrać zmianę bielizny. Arcybiskup zapytał żandarmów, jakim prawem to czynią, skoro baron von der Than w dniu 2 czerwca ub.r. zapewnił, że interno­wani pozostaną w Słupnie do końca wojny. Lecz ci nie zwracali uwagi na pytania i naglili do pośpiechu. Każdy z księży sam się ubierał, zabierając niezbędne rze­czy. Jeden z żandarmów wymierzył do Arcybiskupa z karabinu ponaglając go, by się śpieszniej ubierał. Arcybiskup odrzekł na to: Jestem stary, mam 84 lata, czego wy chcecie ode mnie?
Biskupa Wetmańskiego jeden z młodych kolonistów uderzył kijem „zachęca­jąc” go do pośpiechu.
      Podróż ze Słupna do Płocka

Przed szkołą stały trzy wozy konne. Na jednym wozie umieszczono Arcybiskupa, ks. S. Nasiłowskiego i ks. S. Cabana, a na drugim Biskupa Sufragana i ks. A. Zaleskiego. Pojechali do Borowiczek, koło Imielicy, do gminy, gdzie już przedtem zwieziono wielu ludzi. W sali panował tłok. Wśród tłumu znajdowały się siostry zakonne; ks. proboszcz Władysław Skierkowski z Imielnicy siedział na słomie. Gdy spostrzegł wchodzącego Arcybiskupa, podbiegł do niego i posadził go na tym barłogu; wszyscy bowiem stali, nie było mowy o siedzeniu wobec panującego ścisku. Wszyscy, wyrwani gwałtem z nocnego spoczynku, przy ciągłym krzyku żandarmerii i braku powietrza, czuli się okropnie. Po kilku godzinach wywieziono ich wozami do Imielnicy i kazano czekać na mrozie przy kościele. Tu zwolniono lokaja Arcybiskupa, Bolesława Kwiatkowskiego, kazano mu iść do Słupna i pilnować dobytku w szkole. Ks. W. Skierkowski był bardzo przygnębiony. Do Arcybiskupa zbliżył się jakiś starzec spośród uwięzionych; całował go i płakał jak dziecko. Siłą go oderwano, co Arcybiskupa mocno rozrzewniło.
Po uwięzionych wysłano ciężarowe samochody, które miały zawieźć ich do Płocka. Czekano na zimnie przez dwie godziny. Już zaczynało świtać. Wśród żandarmerii panowało zniecierpliwienie. Okazało się, że chcieli oni pod osłoną nocy dowieźć aresztowanych do miasta. Ponieważ auta nie nadjeżdżały, sprowadzili furmanki. Dopiero między Imielnicą a Płockiem dokonała się zmiana środka lokomocji: znowu zsiadanie i wsiadanie, które ze względu na wiek Arcybiskupa i zmęczenie nie było łatwe. Przy pojazdach panował tłok; każdy chciał się dostać wcześniej, a ponieważ ludzi było wielu. Pijani Niemcy wciąż podnosili krzyk. Ktoś spostrzegł, że Arcybiskup stoi i ofiarował mu swoją walizkę, by na niej usiadł. W ścisku aresztowani dotarli do Płocka około 9 rano. Ludzie gromadzili się na ulicach, patrząc, iż żandarmi wiozą biskupów, księży, zakonnice i wielu innych. Nikt jednak nie mógł podejść. Biskupów i księży osadzono w podziemiach magistratu, w tak zwanym maglu, a zakonnice i świeckich zaraz wysłano ciężarówkami do Działdowa.
Do piwnicy magistrackiej zwieziono księży z całego powiatu płockiego. W mieście powstało poruszenie i  przygnębienie. Pozostawiono tylko księży przy farze: proboszcza i wikarego.
W takich warunkach przebywali biskupi i księża od piątku do soboty, do godz. 6 rano. Do ubikacji księża mogli iść tylko w eskorcie esesmanów.
Siostry magdalenki przysłały uwięzionym jedzenie, lecz nie wiadomo czy dotarło ono do więźniów. Esesman, który otrzymał łapówkę twierdził, że oddał pokarmy Arcybiskupowi. Nikogo tam bowiem nie wpuszczano. Z przeciwnej strony korytarza magistrackiego córka kościelnego od fary dostarczyła kilka bochenków chleba dla księży. Zaraz po przyjeździe biskupów ze Słupna, jeszcze na podwórzu magistrackim, udało się jednej z sióstr magdalenek dotrzeć do Arcybiskupa, który w kilku słowach powiedział jej o okolicznościach aresztowania.

W drodze do Działdowa

W sobotę rano o godz. 6 przed budynek magistratu, od strony ulicy Zduńskiej, zajechały samochody ciężarowe: jeden z nich był już przepełniony księżmi, biskupów poprowadzono do drugiego samochodu, podając krzesło i taboret przy wsiadaniu. Biskup Wetmański z ks. Cabanem pomagali Arcybiskupowi, który usiadł na taborecie, inni zaś stali, więc Arcybiskupa nie było widać. Obok niego znajdowali się ks. Nasiłowski i ks. Caban; ks. Zaleski z biskupem Wetmańskim byli przy końcu samochodu, przy samej klapie. Jedna z sióstr służek, której udało się dotrzeć do pierwszego auta i wręczyć księżom trzy bochenki chleba, podbiegła również i do Biskupa Sufragana z chlebem, który podziękował jej za pomoc, mówiąc, że ma chleb w walizce; wskazał tylko na spieczone usta, dając do zrozumienia, że jest spragniony i chciałby pić. Był bardzo zmęczony. Zapytał siostrę, czy wszyscy księża zostali aresztowani i kto pozostał w mieście; pytał też o siostry zakonne. Coraz więcej ludzi zaczęło się gromadzić, zbliżył się esesman, strzelił w górę i wszyscy się rozpierzchli. Przez cały czas, gdy samochód jechał przez miasto, biskup Wetmański stał i błogosławił przechodzących.

Dlaczego Arcybiskupa wywieziono do karnego obozu w Działdowie?


Co spowodowało wywiezienie obu biskupów do ciężkiego obozu w Działdowie, z którego nikt żywy nie wyszedł, ani oni, ani żaden z księży umieszczonych tam w dwóch etapach: 17 lutego i 7 marca 1941 r.?
Trudno dać odpowiedź na to pytanie. Uwagę gestapo zwróciła zapewne korespondencja Arcybiskupa z nuncjuszem w Berlinie, przesłana przez kapelana wojskowego, która spowodowała jesienią 1939 r. interpelację gestapo w Kurii, na jakie przeszkody natrafia Arcybiskup w rządach diecezją. Na pewno przeszły przez cenzurę dwa listy pisane do biskupa Spletta w Gdańsku, przesłane pocztą, w których Arcybiskup zajął krytyczne stanowisko wobec zarządzeń biskupa gdańskiego w dekanacie rypińskim. Mogła przyczynić się do tego również akcja pastora Schendla, któremu udało się zapisać na konto Arcypasterza „Głos Mazowiecki” i wszystko to, co o akcji szpiegowskiej pastora pisał ten dziennik. Nie mogła nie oddziałać akcja Filipa Feldmana, oskarżającego duchowieństwo katolickie zaraz na drugi dzień po internowaniu biskupów w Słupnie.
Zwracały też uwagę częste wyjazdy różnych osób duchownych i świeckich oraz sióstr zakonnych odwiedzających Arcybiskupa w Słupnie.
Która z tych okoliczności okazała się najważniejsza, tego nie wiadomo. Najprawdopodobniej zadziałały wszystkie razem. Arcybiskup nie wierzył w taki koniec swego pobytu w Słupnie, zwłaszcza kiedy 2 czerwca 1940 r. wysoki dygnitarz gestapowski, baron von der Than zapewnił go, że pozostanie w Słupnie do końca wojny i na dowód lojalności pozostawił swój bilet wizytowy.
Biskup Wetmański przypuszczał, że wywiezienie nastąpi i często mówił o tym; gdy aresztowano księży z Płocka w dniu 17 lutego, a później spisano mieszkańców szkoły w Słupnie, był o tym przekonany. Arcypasterzowi o tych przypuszczeniach nie mówiono jednak, by go nie martwić.
Deportacja biskupów rozeszła się szybko po całej diecezji i wywołała bolesne wrażenie – poczucie osierocenia. Wszystkich ogarnął lęk, co będzie dalej. Dotąd bowiem, mimo internowania biskupa, istniały ograniczone możliwości komunikowania się z nim i załatwiania wielu spraw.
Rządy w diecezji objął ks. prałat Stanisław Figielski, którego pozostawiono w Płocku wraz z ks. wikariuszem Sewerynem Wyczałkowskim, jako duszpasterzy przy kościele farnym – jedynej nie zamkniętej świątyni w mieście.


1 Jednym z trzech alumnów, o których mowa, był obecnie 96-letni ks. kan. Marian Olkowski, emerytowany proboszcz parafii w Staroźrebach (diecezja płocka). 

Opr. A. Matyszewski

[na podst.: ks. dr Wacław Jezusek, Męczeński koniec Arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego, Biskupa Płockiego (1858-1941), Płock 1947, s. 7-31; por. tenże, w: A. Suski, W. Góralski, T. Żebrowski (Red.), Arcybiskup Antoni Julian Nowowiejski (1908-1941), Płock 1991, s. 455-469]
[fotografie wykorzystane w artykule za: GW, archiwum parafii p.w. św. Marcina w Słupnie oraz Archiwum PIW]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz