poniedziałek, 11 kwietnia 2011

O rychłą prałaturę dla najstarszego kapłana diecezji płockiej!

W dniu dzisiejszym ks. kan. Marian Olkowski, emerytowany proboszcz parafii w Staroźrebach, pamiętający Arcybiskupa Nowowiejskiego, obchodzi 68 (!) rocznicę święceń kapłańskich. Dostojnemu Jubilatowi, świadkowi dziecięcej ufności i wiary, którego zasługi dla Kościoła i diecezji są niepoliczalne - ad multos annos!



[artykuł przeleżał w redakcyjnej szufladzie blisko 2 lata]

95 urodziny Księdza Kanonika Mariana Olkowskiego
Nie często przychodzi diecezji przeżywać tak zacny jubileusz. W „Roku bł. Abpa A. J. Nowowiejskiego”, Jego umiłowanego Pasterza, dobrze pamiętanego z lat młodości, Ksiądz Kanonik obchodził piękną rocznicę 65-lecia kapłaństwa (11.04.1943), a w Wigilię Bożego Narodzenia A.D. 2009 minęło 95 lat od Jego narodzin (24.12.1914)!
W ciągu ostatnich dwóch lat dane mi było kilkakrotnie odwiedzić Księdza Mariana. Najpierw na okoliczność wywiadu o Jego wspomnieniach z czasów seminaryjnych, kolejach niełatwego życia kapłańskiego,[1] jak i przy okazji późniejszych ciekawych rozmów o codziennych troskach Księdza, który od 20 sierpnia 1990 r. rezyduje na ostatnim z powierzonych mu posterunków proboszczowskich w parafii pw. św. Onufrego w Staroźrebach.
Ta niewielka miejscowość każdą porą roku wita dziwnie zacisznymi ulicami. Przejeżdżam nimi z wrażeniem, że czas się tu zatrzymał. Nikt się nie spieszy, nikt nikogo nie popędza. Zawsze z tym samym ciepłem w sercu wchodzę na piętro plebanii, którą Ksiądz Marian sam zaprojektował i z pomocą wiernych zbudował. Dzwonek do drzwi a po nich serdeczne proszę Gospodarza – to znak, że wszystko w porządku, że żyje się dalej Panu Bogu na chwałę i w służbie ludziom ku zbawieniu.
Na stole w swoistym mini refektarzu już wcześniej przygotowana zastawa kawowa oraz nieodłączne „Grześki” – przycięte nożyczkami z jednej strony, aby nie trudzić gościa mozołem odpakowywania. Lecz najpierw, podczas pierwszych odwiedzin, obowiązkowa przechadzka po niewielkich, acz zręcznie zaprojektowanych pokojach połączona z opowieścią o znajdujących się na ścianach eksponatach, zdjęciach i obrazach. Jest tablo z absolwentami płockiego seminarium z czasów wojny, wdzięcznych księży dekanatu bielskiego – ofiarowane na 25 lecie kapłaństwa ich Dziekana (r. 1968), zdjęcia mamy, rodziny, biskupa Wosińskiego, a nawet wieloletniej gosposi, o której wypowiada się z wyraźną estymą – to była święta kobieta. Pan Bóg trzymał ją dla mnie na gosposię. Poznaliśmy się na odpuście w Dzierzgowie. Pomagała siostrze księdza proboszcza w przyjęciu gości. (A ja miałem u siebie tylko matkę, która z ruin wojennych, z tłumoczkiem na ramionach przyszła do mnie i została już do końca…). Szukałem gospodyni, zapytałem ją więc, czy nie przyszłaby do mnie na stałe. Powiedziała, że czemu nie i że pomyśli (…). Zgodziła się i pomagała mi przez ponad 40 lat – od parafii Węgra, przez Wyszyny, Bielsk do Staroźreb. Zmarła mając 84 lata.
Pośrodku tego pozornego ściennego rozgardiaszu uderza widok masywnego biurka. Jego centralne miejsce zajmują dwa srebrne lichtarze okalające okazały krucyfiks. Ecce sacerdos magnus – myślę w duchu i z podziwem spoglądam na ten zwyczajny choć niecodzienny wystrój miejsca pracy biurowej.
Na dłużej zatrzymujemy się przy fotografii pewnego krewnego, który na prośbę swojego syna – księdza Jana Olkowskiego,[2] zamieszkał z nim na plebanii w parafii Łysakowo (gmina Grudusk), gdzie dokończył żywota. Mowa o Konstantym Olkowskim. Posiadał majątek na terenie Krzynowłogi Wielkiej, ale kiedy dzieci podrosły i zdobyły wykształcenie cały dobytek przepisał im. Historia jego życia dowodzi, iż święci ludzie rozstają się z tym światem po prostu, naturalnie i bez fajerwerków. Konstanty Olkowski - po prawej stroniePan Konstanty mieszkał z synem w Łysakowie kilkanaście lat, znali go wszyscy parafianie. Był rubasznym, wesołym człowiekiem z charakterystycznym wąsem. Często ze swojego pokoju „na górce” przychodził do kuchni, do kobiet, którym opowiadał kawały. Plebanią często wstrząsały kaskady śmiechu. „Pan starszy” miał zwyczaj zaczynać dzień udziałem we Mszy świętej celebrowanej przez syna. Pewnego razu, po powrocie z kościoła, przyszedł do kuchni odświętnie ubrany, ogolony – Co pan starszy taki dziś elegancki? Czy to jakaś uroczystość? A on na to: Tak, w moim życiu wielka dziś uroczystość. Poszedł do kościoła, uczestniczył we Mszy, przyjął Komunię Świętą, potem podczas śniadania pożartował, naśmiał się, a na koniec serdecznie wszystkich wyściskał. Kobietki, zostańcie z Bogiem – idę na moją górkę, umierać. Jego słowa odebrały jako kolejny dowcip. Kilka godzin później gospodyni mówi do dziewczyny Poproś pana na obiad. Poszła, zapukała do drzwi, ale nikt się nie odezwał. Po cichu chwyciła za klamkę i zobaczyła na posłanym łóżku leżącego na wznak pana Konstantego, z rękoma oplecionymi różańcem…
  
Pan Bóg posłużył się niemieckim generałem

Był rok 1944. Zbliżał się front radziecki. Jako wikariusz parafii w Barcicach przebywałem na linii frontowej. Nie chcąc wpaść w ręce Rosjan razem z armią niemiecką cofałem się w głąb kraju, w kierunku moich rodzinnych stron. Bomby rwą się wokół mnie, samoloty wiją się nade mną… Wspaniałe widoki miałem, ale i bardzo niebezpieczne. Byłem już niedaleko Pniewa, pod Pułtuskiem. Pomyślałem, że Niemcy mogą mnie wziąć za szpiega w sutannie. Postanowiłem więc spróbować zdobyć od nich jakiś dokument, który zapewniłby mi bezpieczeństwo. Dowiedziałem się, że w pewnym majątku jest sztab. Poszedłem tam, pukam do drzwi i słyszę: „Herein!”. Wchodzę na duża salę, wzdłuż niej stoły, za nimi kilkudziesięciu niemieckichoficerów. Generał rezerwy, szef sztabu, przy swoim stole siedzi osobno. Zobaczył mnie, wstał i zbliża się do mnie. Jak generał wstał, to i wszyscy inni powstali – tak uszanowali – żartuje Ksiądz Marian – księżulka strachem podszytego. Mówię do generała,[3] że jestem wikarym z parafii Barcice nad Bugiem, gdzie byliście parę godzin temu i idę za wami, nie chcąc wpaść w ręce Rosjan i prosiłbym, żebyście wydali mi jakieś pismo, że jestem z wami. Zawołał sekretarza. Niespodziewanie zapytał mnie: „A może ksiądz głodny?” Osłupiałem. (…) Zjadłem, otrzymałem stosowny dokument, serdecznie podziękowałem za obiad i poszedłem dalej zdumiony opieką Bożej Opatrzności.
To pismo mnie uratowało (…). Idę dalej. Trafiłem do Obrytego, skąd pochodził mój kolega ks. Franciszek Burawski.[4] Znałem jego rodzinę. Chciałem się u nich zatrzymać. Dochodzę do kościoła. Przed schodami stali żandarmi z mojej rodzinnej gminy (Szelkowo obok Makowa). Szukali mnie odkąd przekroczyłem granicę Gubernatorstwa w drodze do Sandomierza. Jeden z nich podszedł do mnie, wylegitymował, zasalutował i powiedział „wszystko w porządku”. Myślę, że wówczas ten dokument ocalił mi życie…

 Do czego księdzu sutanna?

Niedługo chodzę po tym świecie, ale z powodu bliższych i dalszych relacji z wieloma kapłanami poznałem ich nie mało, ale pośród nich pamiętam tylko dwóch, których pomimo długich lat znajomości, nigdy nie widziałem bez sutanny. Ten drugi to właśnie ks. Marian, który z rozbrajającą szczerością mówi: Nie imponują mi portki, tylko sutanna i przytacza cytat widniejący na jego obrazku z obłóczyn „Noli deponere hanc vestem usque ad mortem”.[5]
W kontekście minionego Roku Kapłańskiego, sprzyjającego m.in. refleksji na temat statusu księdza w sutannie lub bez niej, pozwolę sobie przywołać słowa Sługi Bożego, Prymasa Tysiąclecia, który w jednym ze swoich listów do kapłanów pisał:
„Nie mogę odłożyć pióra, zanim nie dotknę tu jeszcze jednej sprawy, która ma dla wspólnoty kleru większe, niż się wydaje znaczenie, a dla Ludu Bożego jest społecznym wyznaniem wiary. Mam na myśli sutannę kapłańską. Sutanna nie jest ubiorem w szeregu innych strojów, ale jest wyznaniem wiary przed ludźmi, jest odważnym świadectwem danym Chrystusowi, jest przyznaniem się do Kościoła. Kiedy raz przybrałem ten strój, muszę nie tylko pytać siebie, czy go noszę, ale w rachunku sumienia pytać – jeśli to miałoby się zdarzyć – dlaczego zdjąłem znak wiary i kapłaństwa? Czy z lęku? Ze słabości? Nie! Zdjęcie stroju duchownego to to samo, co usunięcie krzyża przydrożnego, aby już nie przypominał Boga”.[6]
W trudnych czasach najeżonych pokusą ułatwiania sobie życia i samopoczucia warto pamiętać o kapłanach, którzy ze względu na ten „znak wiary” oddawali kiedyś swoje życie, a i dziś z podziwem myślimy o duchowieństwie, które mimo zagrożeń zdemoralizowanej „ulicy” decyduje się nią kroczyć w stroju adekwatnym do stanu, do jakiego zostali zaproszeni przez Chrystusa. Tym bardziej, że niejednokrotnie swój wybór przypłacają w najlepszym wypadku obrzuceniem epitetami. Zakonnik, który w ramach poszukiwania jedności ze współczesnością ubiera się na audycję w telewizji publicznej w spodnie typu „bojówki” i bluzę z kapturem, ponieważ musi być „trendy i cool” zagubił tożsamość osoby konsekrowanej. Słynne hasło św. Jana Bosko „pokochaj to, co kocha młodzież, a wtedy ona pokocha to, co ty kochasz” poddawane jest obecnie wśród duszpasterzy najwyższej próbie, z której mogą nie wyjść obronną ręką. Jeśli stan kapłański brata się ze stanem świeckim poprzez przywdziewanie jego jakże złudnego oblicza zwanego najczęściej przystosowaniem, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Mając na uwadze teoretycznie słuszne postulaty artykułowane przez księży chodzących w tzw. stroju „krótkim”, pozostawiających swój odświętny strój w szafie, w który niegdyś zostali uroczyście obłóczeni, mam przed oczami alumna Mariana Olkowskiego, stojącego w sutannie na stacji kolejowej w Pasiekach latem 1942 r., obok którego z niezmiernym okrucieństwem gestapowiec kolbą od karabinu zakatował na śmierć młodego chłopca. Zastanawiam się, jakiego hartu ducha było trzeba, aby nie bać się wówczas wyjść na ulicę w sutannie i czego w związku z tym powinno obawiać się dzisiejsze pokolenie kleryków, zakonników i kapłanów? „Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi…” – woła autor Listu do Hebrajczyków (12, 4). A ja wołam: piękny jest mój Kościół, gdy widzę go na ulicach miast odzianego w kapłańskie szaty. One stoją na straży jego wierności i czystości.

Co z tą liturgią dawną i nową?

Ksiądz Kanonik, jak mało który kapłan naszej diecezji, między innymi dzięki swojej „długowieczności”, posiada ciekawe doświadczenie księdza celebrującego w rycie rzymskim – nazwijmy go – przedwatykańskim, watykańskim i powatykańskim. Podczas obrad soborowych, na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia, przebywał jakiś czas w Rzymie, gdzie miał przyjemność rozmawiać i mieszkać pod jednym dachem z kard. Stefanem Wyszyńskim.[7]
Po Vaticanum II (a i przed się zdarzyło) Ksiądz Marian często bywał w Stanach Zjednoczonych. Odwiedzał swojego brata zamieszkującego na emigracji wraz z rodziną. Niepocieszony stanem „odnowionej” liturgii, skarży się: Dawniej mogłem odprawić Mszę świętą wszędzie, po soborze musiałem szukać polskiego kościoła. Śpiewnej łaciny brakuje Mu do dziś, ale wierzy, że jeszcze kiedyś „pozwolą mu” celebrować po staremu.
Z marzeń dostojnego Jubilata zwierzyłem się jakiś czas temu mojemu przyjacielowi, zapalonemu orędownikowi dawnej liturgii. Nie zastanawiając się długo, wsiedliśmy w samochód z nadzieją na przyjęcie nas w gościnne progi staroźrebeckiej plebanii. Tak też się stało. Wystarczył jeden telefon. Z zapartym tchem słuchaliśmy nowych historii z bogatego w wydarzenia życia Księdza Mariana: o hitlerowcu, któremu odmówił podniesienia z podłogi pudełka zapałek, o 33 hektarach ziemi, które z początkiem transformacji ustrojowej w latach 90-tych odzyskał na rzecz diecezji i w końcu o mszy trydenckiej i towarzyszących jej melodiach, które tak cenił i które zaczął spontanicznie i rześko podśpiewywać. Podobnie jak Księdzu Kanonikowi tak i nam marzy się zobaczyć Go w roli celebransa uroczystej Mszy śpiewanej. Jesteśmy dobrej myśli. Naszą „debatę” eucharystyczną Ksiądz Marian kończy łacińską sentencją, przeczytaną niegdyś w jednej z zakrystii: Sicut tu Jesum tractabis in Missae Sacrificio – ita te Jesus tractabis in tui judicio.[8]
Dostojny Jubilat nie przestał być duszpasterzem: codziennie sprawuje Mszę świętą, posługuje w konfesjonale, przeżywa również bolączki wynikające ze smutnych przemian, które toczą Kościół w jego wnętrzu. Eucharystia mająca aktywizować wiernych staje się coraz częściej spektaklem z udziałem jednego aktora i masy widzów z wyrazem twarzy nie zmąconym żadną pobożną myślą, pasywnie wpatrujących się w to, co ksiądz przy ołtarzu „odczynia”. Ksiądz Marian ubolewa również nad banalnymi i płytkimi rozważaniami Drogi krzyżowej. Czyż rozpamiętywaniu Męki Zbawiciela nie powinien towarzyszyć szczególnego rodzaju szacunek, a związane z nią refleksje odznaczać się głębią, jakimś duchowym przeżyciem uobecnianym hic et nunc? Co powiedzieć o skuteczności duszpasterskiego oddziaływania, kiedy na pytanie 95-letniego kapłana „Kto to jest Pan Jezus?”, skierowane do dzieci przygotowujących się do I Komunii świętej, w kościele zapada głucha cisza?

Jestem wielkim dłużnikiem Matki Bożej

– mówi z wyraźnym wzruszeniem Ksiądz Marian. Pobożność eucharystyczna Dostojnego Jubilata idzie w parze z gorącym nabożeństwem do Matki naszego Pana, której, jak mówi, tak wiele w życiu zawdzięcza. Już jako kleryk w burzliwych czasach II wojny światowej doznawał Jej cudownego orędownictwa, często przyzywając go w modlitwie różańcowej. To Matka Boża podtrzymywała na duchu młodego kleryka, gdy ten idąc przez błotniste pola w ciemną noc zgubił drogę do gospody, w której miał znaleźć schronienie przed podróżą do sandomierskiego seminarium. Gdy nazajutrz dzięki pomocy proboszcza z parafii Goworowo trafił na stację kolejową, okazało się, że pociąg zmierzający do Warszawy jest tak przepełniony, że ani jedna osoba nie będzie w stanie do niego wsiąść. Wzywając pomocy Bożej Rodzicielki, usłyszał wołanie młodego człowieka, który zaproponował mu wdrapanie się do pociągu przez okno. Tym sposobem dotarł do stolicy, gdzie spotkał kolegów kursowych z seminarium płockiego, z którymi wyruszyli w dalszą drogę, do seminarium w Sandomierzu na dokończenie nauk.
Tak oto Matka Boża z rzeczy niemożliwych wszystko czyni udanym.
Ukoronowaniem synowskiej relacji do Maryi była łaska Mszy świętej prymicyjnej odprawionej w kaplicy Jasnogórskiej Królowej, co prawda z dala od rodzinnego domu i bez towarzyszących mu w tak ważnej chwili bliskich, ale za to u matczynych stóp Najświętszej Panienki.[9] Radość młodego kapłana mieszała się ze smutkiem z powodu niemożliwości podzielenia się Eucharystycznym Szczęściem z najbliższymi, których pozostawił w rodzimej parafii Szelków, pw. św. Szymona i Tadeusza. Ileż synowskiego zawierzenia Maryi popłynęło wówczas z serca i duszy świeżo upieczonego Neoprezbitera – możemy się tylko domyślać. Nie mając przy sobie rodzonej mamy, oddał swoje kapłańskie pielgrzymowanie w ręce Tej, którą na Golgocie ofiarował Mu Pan za Matkę, a która teraz z miłością przyjęła Go pod swój Matczyny płaszcz, tak jak niegdyś umiłowanego Ucznia Pańskiego. Oby dalej strzegła Jego kroków!
Życząc Księdzu Kanonikowi wielu lat w zdrowiu i świadectwie życia według Serca Chrystusowego, pozostajemy w nadziei, że „w dowód uznania” dostojny Jubilat doczeka wyróżnienia w postaci godnej jego życia i kapłańskiego posługiwania honorowej prałatury Jego Świątobliwości. Oby co rychlej tak się stało.
Czcigodny Księże Marianie – Ad multos annos!
           Adam Matyszewski


[1] Zob. A. Matyszewski, Byłem sternikiem łodzi, którą płynął Arcybiskup (wywiad z ks. kan. Marianem Olkowskim), „Studia Płockie” t. XXXVI (2008), s. 197-208; zob. także fragmenty wywiadu w: „Niedziela Płocka” 23 (706) 8 czerwca 2008, s. VI.
[2] Ks. Jan Olkowski (zm. w 1913 r.) był stryjem matki ks. Mariana Olkowskiego. Konstanty i jego syn Jan spoczywają w jednej mogile na cmentarzu parafialnym w Łysakowie.
[3] Ksiądz Marian bez problemu mógł porozumiewać się w języku niemieckim. Uczył się go w szkole, a później, podczas okupacji odbył swoistą praktykę. Kiedy wójt gminy dowiedział się o nim, uczynił młodego alumna gminnym bauernfürerem (wodzem/opiekunem rolników), czyli kimś, kto miał za zadanie tłumaczyć na polski rozmaite rozkazy i polecenia wójta.
[4] Żył w latach 1914-1940. Podczas wojny przebywał jakiś czas w obozie działdowskim, skąd wraz z ks. Józefem Świniarskim i grupą 40 Polaków został przewieziony do Sierpca i tam rozstrzelany jako więzień polityczny i jeden z „polskich bandytów”; por. M.M. Grzybowski, Martyrologium duchowieństwa diecezji płockiej w latach II wojny światowej 1939-1945, Włocławek-Płock 2002, s. 52-53.
[5] „Nie zdejmuj tej szaty aż do śmierci”.
[6] Stefan Kard. Wyszyński, List do moich kapłanów, t. 3, Paryż 1969, s. 76-77. „Nowa ewangelizacja wymaga także, aby kapłan ujawniał swoją prawdziwą obecność. Musi być jasne, że słudzy Jezusa Chrystusa przebywają wśród ludzi i są do ich dyspozycji. Ważne jest przeto ich przyjazne i braterskie trwanie we wspólnocie. W tym kontekście rozumiemy duszpasterską doniosłość przepisów dotyczących stroju duchownego. Prezbiter nie powinien się go pozbywać, gdyż ujawnia on publicznie jego poświęcenie się bez ograniczeń w czasie i miejscu na służbę Chrystusowi, braciom i wszystkim ludziom. Im głębiej społeczeństwo wydaje się zeświecczone, tym bardziej potrzebuje znaków”; Kongregacja ds. Duchowieństwa, Kapłan i trzecie chrześcijańskie milenium, Rzym, 19 marca 1999 r.; por. także: Kongregacja ds. Duchowieństwa, Dyrektorium 32: Kapłan głosiciel słowa, szafarz sakramentów i przewodnik wspólnoty w drodze do trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa, Poznań 1999, s. 23.
[7] W Papieskim Instytucie Polskim. Jego opiekunem i przewodnikiem po Rzymie był studiujący tam wówczas ks. Ryszard Karpiński, od 1985 r. biskup pomocniczy archidiecezji lubelskiej, z którym do dziś ks. Olkowski utrzymuje przyjacielskie kontakty. Ks. Marian towarzyszył również kardynałowi Wojtyle i 20 biskupom z Polski podczas obrad 41 Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w Filadelfii (r. 1976). Za jego plecami podczas jednej z wielkich mszy na stadionie miasta siostry zakonne ze Stanów Zjednoczonych podziwiały nieznanego wówczas celebransa - kardynała, a późniejszego papieża – Polaka.
[8] „Tak jak ty będziesz traktował Jezusa w ofierze Mszy świętej, tak ciebie Jezus potraktuje na twoim sądzie”.
[9] Od lat alumn płockiego seminarium marzył o mszy prymicyjnej na Jasnej Górze. Zawierucha wojenna sprawiła, że porzucił tę myśl, ponieważ w nowych okolicznościach wydawała się ona niemożliwa do zrealizowania. Jednak Matka Boża pamiętała... Na kilka dni przed prymicją zaplanowaną na niedzielę przewodnią w jednej z podkieleckich parafii dostał list od znajomej zakonnicy z Częstochowy, która zaproponowała, aby pierwszą mszę celebrował przed cudownym obrazem Pani Jasnogórskiej. Mszę w obecności mamy odprawił po powrocie do diecezji płockiej, w Barcicach. Tu pełnił również bardzo niebezpieczną misję nieoficjalnego kapelana miejscowego oddziału partyzantów WiN, pod wodzą plutonowego Dariusza Kieliszka, ps. „Ponury” (w starciu z GO UB poniósł śmierć w m. Góry, 5.08.1946 r.; por. K. Kacprzak, Podziemie niepodległościowe (AK-AKO-WiN) na terenie powiatu Ostrów Mazowiecka w latach 1944–1947, „Glaukopis” 11-12 (2008), s. 239-262.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz